Czerwiec - co za piękny miesiąc na bieganie! Co prawda, odczułem potrzebę kilkudniowego odpoczynku po Interrunie, ale jakoś szybko wróciłem do formy. Zresztą - średnio miałem wyjście, jeżeli faktycznie chciałem wziąć udział w
Półmaratonie Jurajskim, a nie dość, że udział wziąć, to i jeszcze ukończyć.
Przygotowania zacząłem po niemal tygodniowym odpoczynku - w sobotę, milusim bieganiem po Błoniach. Doświadczenie Interrunu, wskazywało, że trzeba się jakoś przygotować do dreptania po asfalcie w pełnym słońcu - a nie tak, jak zwykłem to robić, w blasku księżyca. Założenie zdawało mi się sensowne, dopóki nie zacząłem biec.. Ożesztykur. Już na drugim okrążeniu myślałem, że ducha wyzionę. Ledwo trzy przeczłapałem, wypiwszy przy okazji cały zapas izotonika, jakim dysponowałem. Lekko się podłamałem, nie powiem. Ledwo 10,5 km się udało, a tu w perspektywie ponad dwa razy tyle, i to z jakimi podbiegami! Dystans - 10,64 km, czas - 59:55, średnie tempo - 5:38 min/km (10.81 km/h)
Dlategoż, następnego dnia ponowiłem wysiłek na Błoniach. Tym razem o jedno okrążenie dłużej wytrzymałem, mimo, że znów ciężko było. No, ale psychologiczna różnica pomiędzy 10,5 km z dnia poprzedniego a 14 km była jednak spora. Troszkę ponad dyszkę - niecała połowa dystansu docelowego, ale taki czternastak! Toć to niemal dwie trzecie! I to osiągnięte w nielekkich temperaturach. Odrobinę się podbudowałem. Dystans - 14,15 km, czas - 1:22:48. Tempo sporo słabsze niż dzień wcześniej - 5:51 min/km, co daje 10.25 km/h.
No ale! Z czternastu do dwudziestu jeden, kawałka brakuje. Postanowiłem zatem poćwiczyć jeszcze wytrzymałość, dorabiając dwie szesnastki we wtorek i czwartek. Po prawdzie, to w czwartek planowałem osiemnastkę, ale było już tak późno, że odpuściłem.
Wtorkowy bieg - niezwykle przyjemny. Przez dwanaście kilometrów towarzyszył mi Brzdąc, niezwykle kulturalną rozmowę prowadząc. Ech, oby więcej takich biegów! Świetnie się dreptało. Wyniki też przyzwoite - dystans - 15,85 km, czas - 1:24:23, tempo - 5:19 min/km, prędkość - 11.27 km/h.
Czwartek - w gruncie rzeczy bardzo podobnie do wtorku, tylko bez Brzdąca. Dystans - 15,95 km, czas - 1:25:08, tempo - 5:20 min/km, prędkość 11.24 km/h. Praktycznie tak samo pobiegłem, jak dwa dni wcześniej.
Od czwartku do niedzieli - odpoczynek. W piątek jeszcze zaliczyliśmy z Chudym i Radkiem niezwykle udany basen w Skawinie - jacuzzi, bicze wodne, sauna, pływanie. Następnego dnia czułem się zregenerowany jak
wątroba Hanki Bielickiej po Hepatilu (nawiasem, na coś ciekawego trafiłem szukając tamtej reklamy -
klik!).
Niedzielny poranek - ciężki. Pobudka o szóstej trzydzieści. Cały sprzęt przygotowałem zawczasu, więc praktycznie tylko śniadanko i sru pod Cracovię, gdzie się umówiłem z Maisem. Dojazd bezproblemowy, w miarę szybki.
A na miejscu - jaka organizacja! O rany, może to wynika z tego, że mało jak dotąd widziałem, ale byłem pod wrażeniem. Dalej jestem! Parking na łące, ale kilka osób zajmowało się każdym kolejnym automobilem, kierując nimi tak, żeby się wszystkie pomieściły, ale jednocześnie - żeby można było łatwo wyjechać. Mieliśmy trochę czasu, więc po zaparkowaniu przebraliśmy się i ruszyliśmy na zwiad. Mais się zapisał, ja zapłaciłem, pobraliśmy numery startowe, upominki (koszulka w pakiecie, łiiiiiii! Do tego 4move i Tiger), obkupiliśmy się specyfikami biegowymi (żel energetyczny plus - wreszcie! - udało mi się dorwać duże opakowanie kremu Breakloose), wrzuciliśmy toto do samochodu i zaczęliśmy się do biegu przygotowywać.
O wyższości niższego nad wyższym.
W kolejce do toitoiów spotkaliśmy Karola, czego konsekwencją były naprędce zorganizowane Mistrzostwa Półmaratonu I Roku Aplikacji OIRP w Krakowie. Słitaśnie.
Skromna reprezentacja krakowskiego OIRP.
Sam bieg - ciekawie się ułożył. Mais mnie na początku grubo pociągnął - myślałem po prawdzie że spuchnie, ale okazało się, że go nie doceniałem. Trasa solidnie oznaczona, chociaż na pierwszych dwóch kilometrach ciężko było zobaczyć znaki (czy to pionowe, czy poziome na jezdni) ze względu na tłok. Do tego sporo - chyba sześć naliczyłem? na pewno więcej, niźli to było wskazane w regulaminie - punktów żywieniowych (woda, Powerade i owoce - pomarańcze i banany), trafiło się również kilka punktów odświeżania, gdzie strażacy (a raz i prywatny obywatel) polewali biegaczy ze szlaufów. I muszę powiedzieć - dzięki Bogu, że było tyle punków, i jednych i drugich, bo trasa nie była łatwa. Z jednej strony ciężkie, ostre i długie podbiegi, z drugiej - zbiegi tak ostre, że więcej energii wkładałem w hamowanie przed ludźmi, niż sam zbieg. Dosyć wymagająca trasa, wydaje mi się. Ale jaka piękna przy tym! Lasy, skałki wapienne, góry, wzniesienia - sama przyjemność biegać w takim otoczeniu.
Całość udało się zakończyć w miarę sensownym czasem 1:55:10 - a w każdym razie, czasem w tej okolicy, bo jeszcze nie widziałem oficjalnych wyników. Podobno czasy brutto były zbieżne z netto - mam nadzieję, że to nieprawdziwa informacja, bo byłaby to lekka wtopa. Tempo 5:27 min/km, średnia prędkość - 10.99 km/h. Mais - jakoś w okolicach 1:47. Szacunek!
Po biegu - spora liczba atrakcji. I nogi w basenie można było wymoczyć, i udać się na darmowy masaż (niestety, kolejki!), i obejrzeć pokaz Zumby, czymkolwiek by ona nie była. Do tego słoneczko, darmowa kiełbaska, piwo, mnóstwo ludzi pozytywnie nakręconych na bieganie. Świetna atmosfera, świetna impreza. Bardzo się cieszę, że się zdecydowałem.
Prezentacja nagiego torsu i dwóch nagich kiełbasek.
A - ponoć bieg wygrał
Henryk Szost. Nie wiedziałem, że z takimi wymiataczami biegam! Nawiasem, cieszę się, że wreszcie moje życiówki zaczęły się kształtować poniżej dwukrotności rekordów świata ;)
Podsumowując - od początku czerwca 78,12 km, od początku roku - 389,52. I ciągle rośnie. Prawda, Fido?
Raf.