Nie wiem, jak to się stało, ale ostatnio jakoś rzadziej słuchałem Kultu. Niby cały czas byłem na bieżąco z nową twórczością, niby teksty piosenek cały czas pamiętałem, ale kiedy przychodziło do wyboru muzyki do słuchania, to puszczałem coś innego, raz za razem.
A teraz sobie właśnie siedzę i słucham. I jest mi podwójnie z tym dobrze.
Raz, bo fajnie jest odkrywać na nowo. Zwłaszcza to, co wartościowe.
Dwa, bo w piosenkach Kultu zaklętych mam mnóstwo wspomnień. Słucham, przypominam sobie, uśmiecham się.
Wódka - moje pierwsze koncerty Kultu. 2004? Jakoś tak.
Z archiwum polskiego jazzu - koleżanka z liceum opowiadająca o historiach polskich muzyków za komuny z powołaniem się na tę piosenkę.
Wstać! - sylwester w Bukownie, milion lat temu.
Lipcowy poranek - niepowtarzalne, wspaniałe, magiczne, lipcowe poranki na plaży w Gdyni.
Na zachód - więcej wspomnień niż chciałbym przyznać.
Poznaj swój raj - kłótnia o tekst piosenki ze znajomym z liceum.
I tak dalej... Wieczór pełen wspomnień.
Zastrugaczka
sobota, 8 marca 2014
niedziela, 30 października 2011
auć!
Kiedy chciałem zejść z czasem na 10 km poniżej 50 minut, zabrakło mi 12 sekund. Plułem sobie w brodę, wyliczając że wystarczyło o troszkę szybciej niż sekundę na kilometr pobiec. Tak mało! Sekundę na kilometr szybciej.
Nie chcę wiedzieć co czuje Wilson Kipsang, który dzisiaj we Frankfurcie rozminął się przed chwilą z maratońskim rekordem świata o cztery sekundy.
Nie chcę wiedzieć co czuje Wilson Kipsang, który dzisiaj we Frankfurcie rozminął się przed chwilą z maratońskim rekordem świata o cztery sekundy.
środa, 15 czerwca 2011
wieczorne refleksje, cz. 2
Zadawniona między Baronem, Pyckalem i Ciumkałą zwada w Młynie miała początek, który młyn im z eksdywizji przypadł w równym dziale; potem w karczmach trzech dzierżawnych silniej jeszcze się rozżagwiła, a gdy Gorzelnię z propinacji na subhaście wzięto, że to a spłaty, podobnież więcej jeszcze swaru, jadu narobiono. Funduszów rozdział prawie niepodobnym był do przeprowadzenia, bo wyrok sądu dwukrotnie a z trzech stron apelowany, w prawnym rozpatrzeniu sześćkroć odraczany, aż wreszcie z braku pisemnych dowodów do Wizji odesłany, która Wizja sprzeczność oczywistą pomiędzy pierwszym a drugim Subhasty rejestrem wykazała. Do tego zaś pozew wzajemny o Zabór Mienia, pogróżki i chęć morderstwa, Zabójstwa, a dwa pozwy o Najazd i jeden o przywłaszczenie sześciu perłowych spinek i Pierścienia... a tak to pozwy, najazdy, gwałty, swary, jady, chęć Uśmiercenia, z Mienia wyzucia, wyniszczenia, z Torbami puszczenia.
Zupełnie, jakbym przeglądał niektóre nasze sprawy. I pomyśleć, że czytając ten fragment Trans-Atlantyku w liceum myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.
___
Uwielbiam, uwielbiam wracać późnym wieczorem do domu - przynajmniej wtedy, gdy mi się nie śpieszy. Mogę sobie spokojnie wysiąść pod szpitalem i pomału przeczłapać ten ostatni przystanek
Może to zabrzmi dziwnie, ale rozkoszuję się wtedy zapachem unoszącym się w powietrzu - jest w nim coś zachwycającego, ale bliżej nieuchwytnego. Co tak pachnie? Kasztany, jarzębina? Skoszona trawa? Pyłki topoli? Pewnie wszystko po trochu, z lekką domieszką krakowskiego smogu. Do tego aura - powietrze w dalszym ciągu nagrzane od słońca, powoli już oddające swoje ciepło, jakby zwiastujące chłodną noc, ale jednocześnie! gorący poranek zaraz po nocy. Jeśli jeszcze wzbogacić scenerię o stosowną muzykę, jak ta poniżej - ach!
Efekt jest zniewalający.
Zupełnie, jakbym przeglądał niektóre nasze sprawy. I pomyśleć, że czytając ten fragment Trans-Atlantyku w liceum myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.
___
Uwielbiam, uwielbiam wracać późnym wieczorem do domu - przynajmniej wtedy, gdy mi się nie śpieszy. Mogę sobie spokojnie wysiąść pod szpitalem i pomału przeczłapać ten ostatni przystanek
Może to zabrzmi dziwnie, ale rozkoszuję się wtedy zapachem unoszącym się w powietrzu - jest w nim coś zachwycającego, ale bliżej nieuchwytnego. Co tak pachnie? Kasztany, jarzębina? Skoszona trawa? Pyłki topoli? Pewnie wszystko po trochu, z lekką domieszką krakowskiego smogu. Do tego aura - powietrze w dalszym ciągu nagrzane od słońca, powoli już oddające swoje ciepło, jakby zwiastujące chłodną noc, ale jednocześnie! gorący poranek zaraz po nocy. Jeśli jeszcze wzbogacić scenerię o stosowną muzykę, jak ta poniżej - ach!
Efekt jest zniewalający.
niedziela, 12 czerwca 2011
Harder, better, faster, stronger.
Czerwiec - co za piękny miesiąc na bieganie! Co prawda, odczułem potrzebę kilkudniowego odpoczynku po Interrunie, ale jakoś szybko wróciłem do formy. Zresztą - średnio miałem wyjście, jeżeli faktycznie chciałem wziąć udział w Półmaratonie Jurajskim, a nie dość, że udział wziąć, to i jeszcze ukończyć.
Przygotowania zacząłem po niemal tygodniowym odpoczynku - w sobotę, milusim bieganiem po Błoniach. Doświadczenie Interrunu, wskazywało, że trzeba się jakoś przygotować do dreptania po asfalcie w pełnym słońcu - a nie tak, jak zwykłem to robić, w blasku księżyca. Założenie zdawało mi się sensowne, dopóki nie zacząłem biec.. Ożesztykur. Już na drugim okrążeniu myślałem, że ducha wyzionę. Ledwo trzy przeczłapałem, wypiwszy przy okazji cały zapas izotonika, jakim dysponowałem. Lekko się podłamałem, nie powiem. Ledwo 10,5 km się udało, a tu w perspektywie ponad dwa razy tyle, i to z jakimi podbiegami! Dystans - 10,64 km, czas - 59:55, średnie tempo - 5:38 min/km (10.81 km/h)
Dlategoż, następnego dnia ponowiłem wysiłek na Błoniach. Tym razem o jedno okrążenie dłużej wytrzymałem, mimo, że znów ciężko było. No, ale psychologiczna różnica pomiędzy 10,5 km z dnia poprzedniego a 14 km była jednak spora. Troszkę ponad dyszkę - niecała połowa dystansu docelowego, ale taki czternastak! Toć to niemal dwie trzecie! I to osiągnięte w nielekkich temperaturach. Odrobinę się podbudowałem. Dystans - 14,15 km, czas - 1:22:48. Tempo sporo słabsze niż dzień wcześniej - 5:51 min/km, co daje 10.25 km/h.
No ale! Z czternastu do dwudziestu jeden, kawałka brakuje. Postanowiłem zatem poćwiczyć jeszcze wytrzymałość, dorabiając dwie szesnastki we wtorek i czwartek. Po prawdzie, to w czwartek planowałem osiemnastkę, ale było już tak późno, że odpuściłem.
Wtorkowy bieg - niezwykle przyjemny. Przez dwanaście kilometrów towarzyszył mi Brzdąc, niezwykle kulturalną rozmowę prowadząc. Ech, oby więcej takich biegów! Świetnie się dreptało. Wyniki też przyzwoite - dystans - 15,85 km, czas - 1:24:23, tempo - 5:19 min/km, prędkość - 11.27 km/h.
Czwartek - w gruncie rzeczy bardzo podobnie do wtorku, tylko bez Brzdąca. Dystans - 15,95 km, czas - 1:25:08, tempo - 5:20 min/km, prędkość 11.24 km/h. Praktycznie tak samo pobiegłem, jak dwa dni wcześniej.
Od czwartku do niedzieli - odpoczynek. W piątek jeszcze zaliczyliśmy z Chudym i Radkiem niezwykle udany basen w Skawinie - jacuzzi, bicze wodne, sauna, pływanie. Następnego dnia czułem się zregenerowany jak wątroba Hanki Bielickiej po Hepatilu (nawiasem, na coś ciekawego trafiłem szukając tamtej reklamy - klik!).
Niedzielny poranek - ciężki. Pobudka o szóstej trzydzieści. Cały sprzęt przygotowałem zawczasu, więc praktycznie tylko śniadanko i sru pod Cracovię, gdzie się umówiłem z Maisem. Dojazd bezproblemowy, w miarę szybki.
A na miejscu - jaka organizacja! O rany, może to wynika z tego, że mało jak dotąd widziałem, ale byłem pod wrażeniem. Dalej jestem! Parking na łące, ale kilka osób zajmowało się każdym kolejnym automobilem, kierując nimi tak, żeby się wszystkie pomieściły, ale jednocześnie - żeby można było łatwo wyjechać. Mieliśmy trochę czasu, więc po zaparkowaniu przebraliśmy się i ruszyliśmy na zwiad. Mais się zapisał, ja zapłaciłem, pobraliśmy numery startowe, upominki (koszulka w pakiecie, łiiiiiii! Do tego 4move i Tiger), obkupiliśmy się specyfikami biegowymi (żel energetyczny plus - wreszcie! - udało mi się dorwać duże opakowanie kremu Breakloose), wrzuciliśmy toto do samochodu i zaczęliśmy się do biegu przygotowywać.
W kolejce do toitoiów spotkaliśmy Karola, czego konsekwencją były naprędce zorganizowane Mistrzostwa Półmaratonu I Roku Aplikacji OIRP w Krakowie. Słitaśnie.
Sam bieg - ciekawie się ułożył. Mais mnie na początku grubo pociągnął - myślałem po prawdzie że spuchnie, ale okazało się, że go nie doceniałem. Trasa solidnie oznaczona, chociaż na pierwszych dwóch kilometrach ciężko było zobaczyć znaki (czy to pionowe, czy poziome na jezdni) ze względu na tłok. Do tego sporo - chyba sześć naliczyłem? na pewno więcej, niźli to było wskazane w regulaminie - punktów żywieniowych (woda, Powerade i owoce - pomarańcze i banany), trafiło się również kilka punktów odświeżania, gdzie strażacy (a raz i prywatny obywatel) polewali biegaczy ze szlaufów. I muszę powiedzieć - dzięki Bogu, że było tyle punków, i jednych i drugich, bo trasa nie była łatwa. Z jednej strony ciężkie, ostre i długie podbiegi, z drugiej - zbiegi tak ostre, że więcej energii wkładałem w hamowanie przed ludźmi, niż sam zbieg. Dosyć wymagająca trasa, wydaje mi się. Ale jaka piękna przy tym! Lasy, skałki wapienne, góry, wzniesienia - sama przyjemność biegać w takim otoczeniu.
Całość udało się zakończyć w miarę sensownym czasem 1:55:10 - a w każdym razie, czasem w tej okolicy, bo jeszcze nie widziałem oficjalnych wyników. Podobno czasy brutto były zbieżne z netto - mam nadzieję, że to nieprawdziwa informacja, bo byłaby to lekka wtopa. Tempo 5:27 min/km, średnia prędkość - 10.99 km/h. Mais - jakoś w okolicach 1:47. Szacunek!
Po biegu - spora liczba atrakcji. I nogi w basenie można było wymoczyć, i udać się na darmowy masaż (niestety, kolejki!), i obejrzeć pokaz Zumby, czymkolwiek by ona nie była. Do tego słoneczko, darmowa kiełbaska, piwo, mnóstwo ludzi pozytywnie nakręconych na bieganie. Świetna atmosfera, świetna impreza. Bardzo się cieszę, że się zdecydowałem.
A - ponoć bieg wygrał Henryk Szost. Nie wiedziałem, że z takimi wymiataczami biegam! Nawiasem, cieszę się, że wreszcie moje życiówki zaczęły się kształtować poniżej dwukrotności rekordów świata ;)
Podsumowując - od początku czerwca 78,12 km, od początku roku - 389,52. I ciągle rośnie. Prawda, Fido?
Przygotowania zacząłem po niemal tygodniowym odpoczynku - w sobotę, milusim bieganiem po Błoniach. Doświadczenie Interrunu, wskazywało, że trzeba się jakoś przygotować do dreptania po asfalcie w pełnym słońcu - a nie tak, jak zwykłem to robić, w blasku księżyca. Założenie zdawało mi się sensowne, dopóki nie zacząłem biec.. Ożesztykur. Już na drugim okrążeniu myślałem, że ducha wyzionę. Ledwo trzy przeczłapałem, wypiwszy przy okazji cały zapas izotonika, jakim dysponowałem. Lekko się podłamałem, nie powiem. Ledwo 10,5 km się udało, a tu w perspektywie ponad dwa razy tyle, i to z jakimi podbiegami! Dystans - 10,64 km, czas - 59:55, średnie tempo - 5:38 min/km (10.81 km/h)
Dlategoż, następnego dnia ponowiłem wysiłek na Błoniach. Tym razem o jedno okrążenie dłużej wytrzymałem, mimo, że znów ciężko było. No, ale psychologiczna różnica pomiędzy 10,5 km z dnia poprzedniego a 14 km była jednak spora. Troszkę ponad dyszkę - niecała połowa dystansu docelowego, ale taki czternastak! Toć to niemal dwie trzecie! I to osiągnięte w nielekkich temperaturach. Odrobinę się podbudowałem. Dystans - 14,15 km, czas - 1:22:48. Tempo sporo słabsze niż dzień wcześniej - 5:51 min/km, co daje 10.25 km/h.
No ale! Z czternastu do dwudziestu jeden, kawałka brakuje. Postanowiłem zatem poćwiczyć jeszcze wytrzymałość, dorabiając dwie szesnastki we wtorek i czwartek. Po prawdzie, to w czwartek planowałem osiemnastkę, ale było już tak późno, że odpuściłem.
Wtorkowy bieg - niezwykle przyjemny. Przez dwanaście kilometrów towarzyszył mi Brzdąc, niezwykle kulturalną rozmowę prowadząc. Ech, oby więcej takich biegów! Świetnie się dreptało. Wyniki też przyzwoite - dystans - 15,85 km, czas - 1:24:23, tempo - 5:19 min/km, prędkość - 11.27 km/h.
Czwartek - w gruncie rzeczy bardzo podobnie do wtorku, tylko bez Brzdąca. Dystans - 15,95 km, czas - 1:25:08, tempo - 5:20 min/km, prędkość 11.24 km/h. Praktycznie tak samo pobiegłem, jak dwa dni wcześniej.
Od czwartku do niedzieli - odpoczynek. W piątek jeszcze zaliczyliśmy z Chudym i Radkiem niezwykle udany basen w Skawinie - jacuzzi, bicze wodne, sauna, pływanie. Następnego dnia czułem się zregenerowany jak wątroba Hanki Bielickiej po Hepatilu (nawiasem, na coś ciekawego trafiłem szukając tamtej reklamy - klik!).
Niedzielny poranek - ciężki. Pobudka o szóstej trzydzieści. Cały sprzęt przygotowałem zawczasu, więc praktycznie tylko śniadanko i sru pod Cracovię, gdzie się umówiłem z Maisem. Dojazd bezproblemowy, w miarę szybki.
A na miejscu - jaka organizacja! O rany, może to wynika z tego, że mało jak dotąd widziałem, ale byłem pod wrażeniem. Dalej jestem! Parking na łące, ale kilka osób zajmowało się każdym kolejnym automobilem, kierując nimi tak, żeby się wszystkie pomieściły, ale jednocześnie - żeby można było łatwo wyjechać. Mieliśmy trochę czasu, więc po zaparkowaniu przebraliśmy się i ruszyliśmy na zwiad. Mais się zapisał, ja zapłaciłem, pobraliśmy numery startowe, upominki (koszulka w pakiecie, łiiiiiii! Do tego 4move i Tiger), obkupiliśmy się specyfikami biegowymi (żel energetyczny plus - wreszcie! - udało mi się dorwać duże opakowanie kremu Breakloose), wrzuciliśmy toto do samochodu i zaczęliśmy się do biegu przygotowywać.
O wyższości niższego nad wyższym.
Skromna reprezentacja krakowskiego OIRP.
Sam bieg - ciekawie się ułożył. Mais mnie na początku grubo pociągnął - myślałem po prawdzie że spuchnie, ale okazało się, że go nie doceniałem. Trasa solidnie oznaczona, chociaż na pierwszych dwóch kilometrach ciężko było zobaczyć znaki (czy to pionowe, czy poziome na jezdni) ze względu na tłok. Do tego sporo - chyba sześć naliczyłem? na pewno więcej, niźli to było wskazane w regulaminie - punktów żywieniowych (woda, Powerade i owoce - pomarańcze i banany), trafiło się również kilka punktów odświeżania, gdzie strażacy (a raz i prywatny obywatel) polewali biegaczy ze szlaufów. I muszę powiedzieć - dzięki Bogu, że było tyle punków, i jednych i drugich, bo trasa nie była łatwa. Z jednej strony ciężkie, ostre i długie podbiegi, z drugiej - zbiegi tak ostre, że więcej energii wkładałem w hamowanie przed ludźmi, niż sam zbieg. Dosyć wymagająca trasa, wydaje mi się. Ale jaka piękna przy tym! Lasy, skałki wapienne, góry, wzniesienia - sama przyjemność biegać w takim otoczeniu.
Całość udało się zakończyć w miarę sensownym czasem 1:55:10 - a w każdym razie, czasem w tej okolicy, bo jeszcze nie widziałem oficjalnych wyników. Podobno czasy brutto były zbieżne z netto - mam nadzieję, że to nieprawdziwa informacja, bo byłaby to lekka wtopa. Tempo 5:27 min/km, średnia prędkość - 10.99 km/h. Mais - jakoś w okolicach 1:47. Szacunek!
Po biegu - spora liczba atrakcji. I nogi w basenie można było wymoczyć, i udać się na darmowy masaż (niestety, kolejki!), i obejrzeć pokaz Zumby, czymkolwiek by ona nie była. Do tego słoneczko, darmowa kiełbaska, piwo, mnóstwo ludzi pozytywnie nakręconych na bieganie. Świetna atmosfera, świetna impreza. Bardzo się cieszę, że się zdecydowałem.
Prezentacja nagiego torsu i dwóch nagich kiełbasek.
Podsumowując - od początku czerwca 78,12 km, od początku roku - 389,52. I ciągle rośnie. Prawda, Fido?
Raf.
Pan K., pani-ka.
No, wlazłem właśnie na stronę Jurajskiego Półmaratonu i widzę - bieg się zaczyna za 9 godzin. Ups!
poniedziałek, 6 czerwca 2011
rere rere kumo
No, dawno nie pisałem! A trzeba się w końcu zmobilizować, bo z każdym kolejnym bieganiem coraz ciężej mi się zmobilizować do napisania notki. Dobrze, że po drodze jakieś zapiski robiłem - bez nich zbyt wiele bym nie poradził dziś!
Dwa dni odpoczynku po poniedziałkowym bieganiu i znów do roboty. Bardzo przyjemnie się biegało - chyba do takich dni i biegów odnosi się właśnie wyrażenie "poczuć wiatr we włosach". O dziwo, subiektywne to wrażenie nie znalazło za bardzo - właściwie, to w ogóle - odzwierciedlenia w wynikach: 43:39 na 8 km, 155 tętno średnie, maksymalne - 205 (pewnie znów błąd odczytu). 11 km/h (5:27 min/km) to naprawdę nie jest porywające tempo. Niemniej, jakże przyjemne bieganie! W dodatku wzbogacone akcentem w postaci spontanicznego wybuchu śmiechu na widok kolesia zbierającego przy drodze kamyczki do miski. Aż mi się sucharek z lat odleglejszych przypomniał:
Ma się odbyć zebranie Komitetu Centralnego PZPR. Wsyscy są tylko nie ma pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.Nagle na salę wpada jeden z partyjnych i krzyczy:
- Towarzysze, nieszczęście! Towarzysz Gierek oszalał! Chodzi po ulicach Warszawy na czworakach i zbiera kamienie!
Zrozpaczony Komitet Centralny nie wie co robić, w końcu dzwonią na Kreml, do Breżniewa. Po drugiej stronie słuchawki słychać jakieś rozmowy, konsultacje w końcu odzywa się głos Breżniewa, który ze śmiechem mówi:
- Towarzysze z Polski, wszystko w porządku, po prostu towarzysz Gierek przez przypadek dostał program naszego statku księżycowego "Łunochod".
W czwartek (26 maja) co prawda nie biegałem, ale inne przełomowe wydarzenie nastąpiło. Kupiłem nowe buty! W Intersporcie, razem z Interrunową zniżką. Przy okazji zrobiłem sobie analizę rozkładu ciężaru na stopach (wyszła w sumie identycznie, jak ta przeprowadzana przez Jacka Gardenera przy okazji Cracovia Maratonu) oraz analizę mechaniki biegu. Ciekawe efekty mariażu kamery i bieżni! Wychodzi, że biegam dosyć lekko i miękko, odwodzę jedynie prawą stopę. Nie jakoś bardzo - i co ważniejsze, nadal stawiam ją równo, a nie na żadnej z krawędzi - ale jednak. Trzeba będzie popracować! Co się z kolei tyczy nowych butków - zakupiłem Asicsy Gel Kumo. Wreszcie buty siateczkowane, w których stopa nie umiera! Oczywiście - wypróbowałem zaraz po powrocie. No, powiedzieć, że wypróbowałem to lekka przesada - przetruchtałem może z kilometr. W każdym razie, pierwsze wrażenia były pozytywne. A, przy okazji - w związku z nadchodzącym latem - kupiłem też sobie pas z bidonem. Nie ten, który chciałem, ale ten, który chciałem kosztował ciut więcej. Trudno, nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Tak czy siak, już niedługo miałem się przekonać, jak niezbędny może być!
Piątek i sobota - przepisowy odpoczynek przed niedzielnym Interrunem. W piątek nawet udało mi się Młodego namówić na basen w Skawinie. Bicze wodne, jacuzzi i sauna - świetna odnowa! W sobotę czułem się jak nowo narodzony.
Niedziela - wielki dzień. Interrun! Wydawało mi się, że całkiem nieźle się przygotowałem. Wyspałem się, wypocząłem, po piątkowym basenie czułem się naprawdę nieźle. Spakowałem się, przygotowałem na tę pogodę, którą zobaczyłem za oknem - długie spodnie, kurtka, ciepłe buty do biegania... Na szczęście, coś mnie tknęło i sprawdziłem prognozę na jedynej słusznej stronie, z której to dowiedziałem się, że szykuje się ukrop. W tym miejscu pojawił się pierwszy dylemat - iść biegać w ciepłych butach i zaparzyć stopy, czy spróbować zrobić dychacza w butach, w których wcześniej przebiegłem kilometr? Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie.
Sam bieg bardzo przyjemny. Spotkałem Knedla, Warfenixa, Briana Scotta. Tego ostatniego, nawiasem, całkiem sporo wyprzedziłem. Miłe uczucie, wyprzedzić jednego z niewielu czarnoskórych biegaczy ;) Sam bieg - lekki dramat (jak to ostatnio mam w zwyczaju mówić). Gorąc jak pieron! Nawiasem, żar zaczął się lać z nieba jak na złość, na pół godziny przed biegiem i skończył jakąś godzinę po. Dobrze, że wziąłem bidon i jeden żel energetyczny - uratowały mi dupsko. Dwa punkty z wodą wykorzystałem głównie na polanie się i schłodzenie, inaczej raczej nie dałbym rady. Przy okazji, wielkie dzięki dla Krzyśka, który mnie zdopingował do biegu, kiedy mnie kolka wątrobowa złapała.
Trasa - podobna do tej z Biegu Sylwestrowego. Tętno średnie - 148, maksymalne - 187. Czas na półmetku - 00:24:23. Czas na mecie - 00:50:10. I dziesięć sekund, rozumiecie tę tragedię? Gdybym biegł o sekundę szybciej na każdym kilometrze, złamałbym 50 minut! A tak, to dupa. Inna sprawa, że wynik o 7 minut i 59 sekund lepszy od poprzedniej życiówki (58:09). Zawsze jakaś pociecha.
Oczywiście, nie mogę się nie pochwalić słitfocią z mety, skoro już mam :) zdjęcie poczynione przez p. Przemysława Petryszaka, który znalazł później czas, żeby je zgrać i podesłać. Bardzo dziękuję!
Tym samym, miesiąc maj został zakończony wynikiem 129,6 km. Od początku roku - 311,4. O tyle jestem zadowolony, że w samym maju przebiegłem więcej, niż w zeszłym roku od stycznia do maja (o jakieś 3 270 metrów). Udało się też - ledwo, bo ledwo, ale jednak - pobić miesięczną życiówkę (z zeszłego grudnia) - o 5 700 m. Inna sprawa, że grudniowa życiówka była robiona na bieżni ;)
I niestety... Notki biegowej dzisiaj nie dokończe, bo resztę zapisków zostawiłem w pracy! Memoria fragilis est.
Mogę natomiast same butki zrecenzować. Póki co, jestem z nich zadowolony. Są bardzo sprężyste (przez pierwsze trzy kilometry Interrunu, zanim wylałem pierwszy hektolitr potu) wydawało mi się, że lecę. Są bardzo przewiewne - asfaltowego czternastaka przy wysokich temperaturach wytrzymały bez problemu, żadnego dyskomfortu. Podeszwa jest zrobiona z tej całej gumy AHAR - ponoć bardziej odporna na ścieranie. Dobrze, biorąc pod uwagę, że głównie po asfalcie biegam.
Z minusów - nie trzymają się tak fantastycznie powierzchni jak Blackhawki (i III i IV mają taką samą podeszwę, tę samę zresztą ma Ikaia). W Blackhawkach zasuwałem po wszystkim - sucho, mokro, ciepło, zimno, śnieg, deszcz, lód, grad, las, asfalt, piach - trzymały się tak samo. Kumo - nie bardzo. Wystarczy właściwie, żeby asfalt był mokry i już się odrobinę cofają przy każdym kroku.
Oczywiście, to, że plusom poświęciłem tyle samo miejsca co minusom, nie znaczy, że nie jestem zadowolony - wręcz przeciwnie. Sporo zalet, jedna wada. Zresztą, nie wiem, czy tak do końca wada? To przecież mają być w założeniu buty na asfalt, a nie na śnieg, lód, piasek.. Dodatkowo, nie chce tez zapeszać. Nie żebym był przesądny, ale... ;)
Dwa dni odpoczynku po poniedziałkowym bieganiu i znów do roboty. Bardzo przyjemnie się biegało - chyba do takich dni i biegów odnosi się właśnie wyrażenie "poczuć wiatr we włosach". O dziwo, subiektywne to wrażenie nie znalazło za bardzo - właściwie, to w ogóle - odzwierciedlenia w wynikach: 43:39 na 8 km, 155 tętno średnie, maksymalne - 205 (pewnie znów błąd odczytu). 11 km/h (5:27 min/km) to naprawdę nie jest porywające tempo. Niemniej, jakże przyjemne bieganie! W dodatku wzbogacone akcentem w postaci spontanicznego wybuchu śmiechu na widok kolesia zbierającego przy drodze kamyczki do miski. Aż mi się sucharek z lat odleglejszych przypomniał:
Ma się odbyć zebranie Komitetu Centralnego PZPR. Wsyscy są tylko nie ma pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.Nagle na salę wpada jeden z partyjnych i krzyczy:
- Towarzysze, nieszczęście! Towarzysz Gierek oszalał! Chodzi po ulicach Warszawy na czworakach i zbiera kamienie!
Zrozpaczony Komitet Centralny nie wie co robić, w końcu dzwonią na Kreml, do Breżniewa. Po drugiej stronie słuchawki słychać jakieś rozmowy, konsultacje w końcu odzywa się głos Breżniewa, który ze śmiechem mówi:
- Towarzysze z Polski, wszystko w porządku, po prostu towarzysz Gierek przez przypadek dostał program naszego statku księżycowego "Łunochod".
W czwartek (26 maja) co prawda nie biegałem, ale inne przełomowe wydarzenie nastąpiło. Kupiłem nowe buty! W Intersporcie, razem z Interrunową zniżką. Przy okazji zrobiłem sobie analizę rozkładu ciężaru na stopach (wyszła w sumie identycznie, jak ta przeprowadzana przez Jacka Gardenera przy okazji Cracovia Maratonu) oraz analizę mechaniki biegu. Ciekawe efekty mariażu kamery i bieżni! Wychodzi, że biegam dosyć lekko i miękko, odwodzę jedynie prawą stopę. Nie jakoś bardzo - i co ważniejsze, nadal stawiam ją równo, a nie na żadnej z krawędzi - ale jednak. Trzeba będzie popracować! Co się z kolei tyczy nowych butków - zakupiłem Asicsy Gel Kumo. Wreszcie buty siateczkowane, w których stopa nie umiera! Oczywiście - wypróbowałem zaraz po powrocie. No, powiedzieć, że wypróbowałem to lekka przesada - przetruchtałem może z kilometr. W każdym razie, pierwsze wrażenia były pozytywne. A, przy okazji - w związku z nadchodzącym latem - kupiłem też sobie pas z bidonem. Nie ten, który chciałem, ale ten, który chciałem kosztował ciut więcej. Trudno, nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Tak czy siak, już niedługo miałem się przekonać, jak niezbędny może być!
Piątek i sobota - przepisowy odpoczynek przed niedzielnym Interrunem. W piątek nawet udało mi się Młodego namówić na basen w Skawinie. Bicze wodne, jacuzzi i sauna - świetna odnowa! W sobotę czułem się jak nowo narodzony.
Niedziela - wielki dzień. Interrun! Wydawało mi się, że całkiem nieźle się przygotowałem. Wyspałem się, wypocząłem, po piątkowym basenie czułem się naprawdę nieźle. Spakowałem się, przygotowałem na tę pogodę, którą zobaczyłem za oknem - długie spodnie, kurtka, ciepłe buty do biegania... Na szczęście, coś mnie tknęło i sprawdziłem prognozę na jedynej słusznej stronie, z której to dowiedziałem się, że szykuje się ukrop. W tym miejscu pojawił się pierwszy dylemat - iść biegać w ciepłych butach i zaparzyć stopy, czy spróbować zrobić dychacza w butach, w których wcześniej przebiegłem kilometr? Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie.
Sam bieg bardzo przyjemny. Spotkałem Knedla, Warfenixa, Briana Scotta. Tego ostatniego, nawiasem, całkiem sporo wyprzedziłem. Miłe uczucie, wyprzedzić jednego z niewielu czarnoskórych biegaczy ;) Sam bieg - lekki dramat (jak to ostatnio mam w zwyczaju mówić). Gorąc jak pieron! Nawiasem, żar zaczął się lać z nieba jak na złość, na pół godziny przed biegiem i skończył jakąś godzinę po. Dobrze, że wziąłem bidon i jeden żel energetyczny - uratowały mi dupsko. Dwa punkty z wodą wykorzystałem głównie na polanie się i schłodzenie, inaczej raczej nie dałbym rady. Przy okazji, wielkie dzięki dla Krzyśka, który mnie zdopingował do biegu, kiedy mnie kolka wątrobowa złapała.
Trasa - podobna do tej z Biegu Sylwestrowego. Tętno średnie - 148, maksymalne - 187. Czas na półmetku - 00:24:23. Czas na mecie - 00:50:10. I dziesięć sekund, rozumiecie tę tragedię? Gdybym biegł o sekundę szybciej na każdym kilometrze, złamałbym 50 minut! A tak, to dupa. Inna sprawa, że wynik o 7 minut i 59 sekund lepszy od poprzedniej życiówki (58:09). Zawsze jakaś pociecha.
Oczywiście, nie mogę się nie pochwalić słitfocią z mety, skoro już mam :) zdjęcie poczynione przez p. Przemysława Petryszaka, który znalazł później czas, żeby je zgrać i podesłać. Bardzo dziękuję!
Tym samym, miesiąc maj został zakończony wynikiem 129,6 km. Od początku roku - 311,4. O tyle jestem zadowolony, że w samym maju przebiegłem więcej, niż w zeszłym roku od stycznia do maja (o jakieś 3 270 metrów). Udało się też - ledwo, bo ledwo, ale jednak - pobić miesięczną życiówkę (z zeszłego grudnia) - o 5 700 m. Inna sprawa, że grudniowa życiówka była robiona na bieżni ;)
I niestety... Notki biegowej dzisiaj nie dokończe, bo resztę zapisków zostawiłem w pracy! Memoria fragilis est.
Mogę natomiast same butki zrecenzować. Póki co, jestem z nich zadowolony. Są bardzo sprężyste (przez pierwsze trzy kilometry Interrunu, zanim wylałem pierwszy hektolitr potu) wydawało mi się, że lecę. Są bardzo przewiewne - asfaltowego czternastaka przy wysokich temperaturach wytrzymały bez problemu, żadnego dyskomfortu. Podeszwa jest zrobiona z tej całej gumy AHAR - ponoć bardziej odporna na ścieranie. Dobrze, biorąc pod uwagę, że głównie po asfalcie biegam.
Z minusów - nie trzymają się tak fantastycznie powierzchni jak Blackhawki (i III i IV mają taką samą podeszwę, tę samę zresztą ma Ikaia). W Blackhawkach zasuwałem po wszystkim - sucho, mokro, ciepło, zimno, śnieg, deszcz, lód, grad, las, asfalt, piach - trzymały się tak samo. Kumo - nie bardzo. Wystarczy właściwie, żeby asfalt był mokry i już się odrobinę cofają przy każdym kroku.
Oczywiście, to, że plusom poświęciłem tyle samo miejsca co minusom, nie znaczy, że nie jestem zadowolony - wręcz przeciwnie. Sporo zalet, jedna wada. Zresztą, nie wiem, czy tak do końca wada? To przecież mają być w założeniu buty na asfalt, a nie na śnieg, lód, piasek.. Dodatkowo, nie chce tez zapeszać. Nie żebym był przesądny, ale... ;)
wtorek, 24 maja 2011
wieczorny natłok myśli.
I znów! Krok za krokiem, kilometr za kilometrem.
I tak, ostatnie bieganko w piątek. Niezbyt długie, nie chciałem się przed sobotnim koszem, koncertem i imprezą u Madzi wyprztykać z argumentów wytrzymałościowych, ale - jak na mnie - w miarę mocne. 4 kilosy, 19:37, 12.23 km/h, średnie tętno - 154, maksymalne - 173. No dobra, może nie w miarę mocne, ale bardzo przyjemne. Poczułem wiatr we włosach, to się liczy ;)
Potem sobota. Mecz, podczas którego dałem z siebie wszystko, impreza podczas której dałem z siebie to, czego nie dałem na meczu, i impreza podczas której jakoś tak już powoli dogorywałem i odpływałem w stronę odmiennych stanów świadomości. No, a na koncercie odkrycie roku - zespół, od którego wszyscy (na czele ze Śrutwą i ze mną) stali się już ekspertami, który swoim występem chyba nawet Kult przyćmił - Jelonek!
Niedziela - odpoczynek, jak Pan Bóg przykazał.
Poniedziałek - znów bieganko. Taką jakąś potrzebę odczuwałem, żeby ciut dłużej potruchtać. I udało się - 12 kilometrów, pełnych różnych dziwnych przemyśleń i obserwacji. Dużo zwierzaków, zwłaszcza psów i kotów. Dwa jeże i jeden chyba lis (kotojeleń?). Jedna para, która - gdy ją czwarty raz minąłem - zaczęła mi kibicować i grupka dresów, po minięciu której się zarumieniłem. Głównie dlatego, że jeden z dresów mruknął do drugiego "niezłe tempo" - ha, pewnie faktycznie było imponujące, szkoda tylko, że spowodowane samą obecnością dresów i ograniczone do krótkiego odcinka. Do tego trochę przemyśleń natury egzystencjalnej (wieczorne bieganie po osiedlu sprzyja refleksjom) i technicznej (jednak Jacek Gardener miał rację - muszę kupić buty siateczkowane, myślałem, że dzisiaj mi się stopy zagotują). Dystans - 12 km, czas raczej spacerowy - 1:04.54, 11.09 km/h, chociaż z miłym i mocnym akcentem na końcu; średnie tętno - 158, maksymalne - 178.
Przy okazji poszedł kolejny landmark - pękła dzisiaj majowa setka (111,6 km), czekam aż pęknie roczna trzysetka (293,4 km). Już w środę? :)
Aaaa, no i poza niedzielnym Interrunem, znalazłem nowy cel: Półmaraton Jurajski. Ciężka trasa, zdaje się - górzysta. Zobaczymy, co to się z tego wykluje.
I tak, ostatnie bieganko w piątek. Niezbyt długie, nie chciałem się przed sobotnim koszem, koncertem i imprezą u Madzi wyprztykać z argumentów wytrzymałościowych, ale - jak na mnie - w miarę mocne. 4 kilosy, 19:37, 12.23 km/h, średnie tętno - 154, maksymalne - 173. No dobra, może nie w miarę mocne, ale bardzo przyjemne. Poczułem wiatr we włosach, to się liczy ;)
Potem sobota. Mecz, podczas którego dałem z siebie wszystko, impreza podczas której dałem z siebie to, czego nie dałem na meczu, i impreza podczas której jakoś tak już powoli dogorywałem i odpływałem w stronę odmiennych stanów świadomości. No, a na koncercie odkrycie roku - zespół, od którego wszyscy (na czele ze Śrutwą i ze mną) stali się już ekspertami, który swoim występem chyba nawet Kult przyćmił - Jelonek!
Niedziela - odpoczynek, jak Pan Bóg przykazał.
Poniedziałek - znów bieganko. Taką jakąś potrzebę odczuwałem, żeby ciut dłużej potruchtać. I udało się - 12 kilometrów, pełnych różnych dziwnych przemyśleń i obserwacji. Dużo zwierzaków, zwłaszcza psów i kotów. Dwa jeże i jeden chyba lis (kotojeleń?). Jedna para, która - gdy ją czwarty raz minąłem - zaczęła mi kibicować i grupka dresów, po minięciu której się zarumieniłem. Głównie dlatego, że jeden z dresów mruknął do drugiego "niezłe tempo" - ha, pewnie faktycznie było imponujące, szkoda tylko, że spowodowane samą obecnością dresów i ograniczone do krótkiego odcinka. Do tego trochę przemyśleń natury egzystencjalnej (wieczorne bieganie po osiedlu sprzyja refleksjom) i technicznej (jednak Jacek Gardener miał rację - muszę kupić buty siateczkowane, myślałem, że dzisiaj mi się stopy zagotują). Dystans - 12 km, czas raczej spacerowy - 1:04.54, 11.09 km/h, chociaż z miłym i mocnym akcentem na końcu; średnie tętno - 158, maksymalne - 178.
Przy okazji poszedł kolejny landmark - pękła dzisiaj majowa setka (111,6 km), czekam aż pęknie roczna trzysetka (293,4 km). Już w środę? :)
Aaaa, no i poza niedzielnym Interrunem, znalazłem nowy cel: Półmaraton Jurajski. Ciężka trasa, zdaje się - górzysta. Zobaczymy, co to się z tego wykluje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)