Na początku zawsze wybieram sobie wzniosłe cele, mając nadzieję, że dokonam czegoś wyjątkowego. Z czasem, gdy pogarsza mi się kondycja, cele się dewaluują i dochodzę do punktu, w którym właśnie teraz się znajduję - gdy mogę się modlić już jedynie o to, żeby nie zwymiotować na własne buty.
- Ephraim Romesberg, fizyk jądrowy i ultramaratończyk. Słowa wypowiedziane na sześćdziesiątej piątej mili (104 km) wyścigu Badwater.
Cytat ten otwiera rozdział 19 Urodzonych biegaczy Christophera McDougalla. Zapoznając się z tym fragmentem w zeszły wtorek, nie wiedziałem, jak szybko sam poczuję coś podobnego!
Ale po kolei. We wtorek wieczorem, świeżo po pracy, pobiegałem dookoła Błon. Dwa kółeczka z małym haczykiem, w sumie wolę policzyć konserwatywnie 7,2 km. Czas? Jakiś był, zdążyłem zgubić karteczkę z zapisanymi statsami. W każdym razie, nie były jakieś tragiczne, biegało się bardzo przyjemnie. Muszę częściej w takich godzinach sobie truchtać w tamtej okolicy - słońce, pełen relaks, miłe dla oka widoki. Nic nie zwiastowało wydarzeń dni następnych.
Środa - scenariusz w miarę tradycyjny, powrót do domu po pracy, chwilka odpoczynku i siup! Na trasę. Biegnę, biegnę, zasuwam.. Ale czuję, że coś jest nie tak. Jakoś mnie nadyma, coś się taki grubszy czuję, aniżeli wynikałoby to z Ogólnej Teorii Grubości. Dociągnąłem jakoś do piątego kilometra, po czym stwierdziłem, że jednak do domu trzeba. A w domu, jak już żołądek puścił, tak zaczęło się neverending story.
Czwartek wyglądał jeszcze w miarę, chociaż czułem się, jakbym był na kacu cały dzień.
Piątek - oj. Przez cały dzień udało się wtrząchnąć jedną bułę. Dislike.
Sobota - dzień biegu! Nażarłem się stoperanu i myślę, że będzie dobrze. A tu dupa! Całkiem dosłownie zresztą. Pierwsza myśl - rezygnuję. Myśl wybitnie królewska, bo przyszła mi do głowy podczas tronowania. No, ale jednak stwierdziłem, że może pojadę, co mi szkodzi, najwyżej nie wystartuję. No to jedziemy z Wojtkiem. Na miejscu tragedia, zapas chusteczek zużyłem jeszcze przed startem. Siłą rzeczy - musiała nastąpić druga chwila zwątpienia. Miało to miejsce jakoś podczas podbiegu do linii startowej - ledwo byłem w stanie te 200 metrów przetruchtać. No, ale pozbierałem się do kupy i wystartowałem. Biegło się ciężko, jak diabli. Każdy kolejny kilometr jakoś tam wolno leciał. Dramatycznie wolno. A tu brzuch puchnie! Na trzecim kilometrze, kiedy już troszkę za miasto wybiegliśmy, miałem kolejną chwilę zwątpienia: przecież trzeba będzie jeszcze wrócić! Uff, dobrze że trafiłem na jakąś parę z Nowego Targu, poholowali mnie kawałek podczas tamtego kryzysu.
No, mógłbym dłużej ten opis w sumie ciągnąć, ale sam właściwie nie mam ochoty sobie przypominać wszystkiego. Trzy wizyty w krzakach po drodze nie były szczególnie przyjemne. Czas - siłą rzeczy - beznadziejny (1:13:48, tętno średnie - 141, maksymalne - 176). Ale ukończyłem! Sam nie wiem, czy się cieszyć z tego, że dałem radę, czy kręcić głową z dezaprobatą dla własnej głupoty.
A oto i dyplom. Tak, wiem - czas jaki jest, taki jest. Ale wystartowałem! Pobiegłem i ukończyłem! W tych okolicznościach, to naprawdę było coś :)
Po tej nieszczęsnej sobocie, nie wystartowałem jednak w Biegu UEK. Właściwie, to dopiero dzisiaj się odważyłem pobiegać - ale za to jak! Świetnie się mi dziś biegało. Szybko, energicznie, z pazurem. Biegałem z Wojtkiem, on pociągnął pierwsze dwa kilometry ładnym tempem, później ja. Zły tylko jestem na siebie, że nie włączyłem stopera, kiedy ruszaliśmy, a dopiero przy pierwszej nawrotce. Szkoda, bo naprawdę niezłym tempem pobiegliśmy. No, z ostrożności procesowej oszacuję, że to było koło 7 minut. Pozostała część trasy - 32:56, tętno średnie 158, tętno maksymalne 175. W sumie, po uwzględnieniu tej siódemki, wychodzi czas na ciut poniżej 12 km/h, z czego jestem w miarę zadowolony. No, a jak przyjemnie się biegało dzisiaj! Cud, miód i orzeszki!
Zliczywszy wszystko, od początku roku przetruchtałem 277,4 km, z czego 95,6 km w maju. Ale jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz