Kiedy chciałem zejść z czasem na 10 km poniżej 50 minut, zabrakło mi 12 sekund. Plułem sobie w brodę, wyliczając że wystarczyło o troszkę szybciej niż sekundę na kilometr pobiec. Tak mało! Sekundę na kilometr szybciej.
Nie chcę wiedzieć co czuje Wilson Kipsang, który dzisiaj we Frankfurcie rozminął się przed chwilą z maratońskim rekordem świata o cztery sekundy.
niedziela, 30 października 2011
środa, 15 czerwca 2011
wieczorne refleksje, cz. 2
Zadawniona między Baronem, Pyckalem i Ciumkałą zwada w Młynie miała początek, który młyn im z eksdywizji przypadł w równym dziale; potem w karczmach trzech dzierżawnych silniej jeszcze się rozżagwiła, a gdy Gorzelnię z propinacji na subhaście wzięto, że to a spłaty, podobnież więcej jeszcze swaru, jadu narobiono. Funduszów rozdział prawie niepodobnym był do przeprowadzenia, bo wyrok sądu dwukrotnie a z trzech stron apelowany, w prawnym rozpatrzeniu sześćkroć odraczany, aż wreszcie z braku pisemnych dowodów do Wizji odesłany, która Wizja sprzeczność oczywistą pomiędzy pierwszym a drugim Subhasty rejestrem wykazała. Do tego zaś pozew wzajemny o Zabór Mienia, pogróżki i chęć morderstwa, Zabójstwa, a dwa pozwy o Najazd i jeden o przywłaszczenie sześciu perłowych spinek i Pierścienia... a tak to pozwy, najazdy, gwałty, swary, jady, chęć Uśmiercenia, z Mienia wyzucia, wyniszczenia, z Torbami puszczenia.
Zupełnie, jakbym przeglądał niektóre nasze sprawy. I pomyśleć, że czytając ten fragment Trans-Atlantyku w liceum myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.
___
Uwielbiam, uwielbiam wracać późnym wieczorem do domu - przynajmniej wtedy, gdy mi się nie śpieszy. Mogę sobie spokojnie wysiąść pod szpitalem i pomału przeczłapać ten ostatni przystanek
Może to zabrzmi dziwnie, ale rozkoszuję się wtedy zapachem unoszącym się w powietrzu - jest w nim coś zachwycającego, ale bliżej nieuchwytnego. Co tak pachnie? Kasztany, jarzębina? Skoszona trawa? Pyłki topoli? Pewnie wszystko po trochu, z lekką domieszką krakowskiego smogu. Do tego aura - powietrze w dalszym ciągu nagrzane od słońca, powoli już oddające swoje ciepło, jakby zwiastujące chłodną noc, ale jednocześnie! gorący poranek zaraz po nocy. Jeśli jeszcze wzbogacić scenerię o stosowną muzykę, jak ta poniżej - ach!
Efekt jest zniewalający.
Zupełnie, jakbym przeglądał niektóre nasze sprawy. I pomyśleć, że czytając ten fragment Trans-Atlantyku w liceum myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.
___
Uwielbiam, uwielbiam wracać późnym wieczorem do domu - przynajmniej wtedy, gdy mi się nie śpieszy. Mogę sobie spokojnie wysiąść pod szpitalem i pomału przeczłapać ten ostatni przystanek
Może to zabrzmi dziwnie, ale rozkoszuję się wtedy zapachem unoszącym się w powietrzu - jest w nim coś zachwycającego, ale bliżej nieuchwytnego. Co tak pachnie? Kasztany, jarzębina? Skoszona trawa? Pyłki topoli? Pewnie wszystko po trochu, z lekką domieszką krakowskiego smogu. Do tego aura - powietrze w dalszym ciągu nagrzane od słońca, powoli już oddające swoje ciepło, jakby zwiastujące chłodną noc, ale jednocześnie! gorący poranek zaraz po nocy. Jeśli jeszcze wzbogacić scenerię o stosowną muzykę, jak ta poniżej - ach!
Efekt jest zniewalający.
niedziela, 12 czerwca 2011
Harder, better, faster, stronger.
Czerwiec - co za piękny miesiąc na bieganie! Co prawda, odczułem potrzebę kilkudniowego odpoczynku po Interrunie, ale jakoś szybko wróciłem do formy. Zresztą - średnio miałem wyjście, jeżeli faktycznie chciałem wziąć udział w Półmaratonie Jurajskim, a nie dość, że udział wziąć, to i jeszcze ukończyć.
Przygotowania zacząłem po niemal tygodniowym odpoczynku - w sobotę, milusim bieganiem po Błoniach. Doświadczenie Interrunu, wskazywało, że trzeba się jakoś przygotować do dreptania po asfalcie w pełnym słońcu - a nie tak, jak zwykłem to robić, w blasku księżyca. Założenie zdawało mi się sensowne, dopóki nie zacząłem biec.. Ożesztykur. Już na drugim okrążeniu myślałem, że ducha wyzionę. Ledwo trzy przeczłapałem, wypiwszy przy okazji cały zapas izotonika, jakim dysponowałem. Lekko się podłamałem, nie powiem. Ledwo 10,5 km się udało, a tu w perspektywie ponad dwa razy tyle, i to z jakimi podbiegami! Dystans - 10,64 km, czas - 59:55, średnie tempo - 5:38 min/km (10.81 km/h)
Dlategoż, następnego dnia ponowiłem wysiłek na Błoniach. Tym razem o jedno okrążenie dłużej wytrzymałem, mimo, że znów ciężko było. No, ale psychologiczna różnica pomiędzy 10,5 km z dnia poprzedniego a 14 km była jednak spora. Troszkę ponad dyszkę - niecała połowa dystansu docelowego, ale taki czternastak! Toć to niemal dwie trzecie! I to osiągnięte w nielekkich temperaturach. Odrobinę się podbudowałem. Dystans - 14,15 km, czas - 1:22:48. Tempo sporo słabsze niż dzień wcześniej - 5:51 min/km, co daje 10.25 km/h.
No ale! Z czternastu do dwudziestu jeden, kawałka brakuje. Postanowiłem zatem poćwiczyć jeszcze wytrzymałość, dorabiając dwie szesnastki we wtorek i czwartek. Po prawdzie, to w czwartek planowałem osiemnastkę, ale było już tak późno, że odpuściłem.
Wtorkowy bieg - niezwykle przyjemny. Przez dwanaście kilometrów towarzyszył mi Brzdąc, niezwykle kulturalną rozmowę prowadząc. Ech, oby więcej takich biegów! Świetnie się dreptało. Wyniki też przyzwoite - dystans - 15,85 km, czas - 1:24:23, tempo - 5:19 min/km, prędkość - 11.27 km/h.
Czwartek - w gruncie rzeczy bardzo podobnie do wtorku, tylko bez Brzdąca. Dystans - 15,95 km, czas - 1:25:08, tempo - 5:20 min/km, prędkość 11.24 km/h. Praktycznie tak samo pobiegłem, jak dwa dni wcześniej.
Od czwartku do niedzieli - odpoczynek. W piątek jeszcze zaliczyliśmy z Chudym i Radkiem niezwykle udany basen w Skawinie - jacuzzi, bicze wodne, sauna, pływanie. Następnego dnia czułem się zregenerowany jak wątroba Hanki Bielickiej po Hepatilu (nawiasem, na coś ciekawego trafiłem szukając tamtej reklamy - klik!).
Niedzielny poranek - ciężki. Pobudka o szóstej trzydzieści. Cały sprzęt przygotowałem zawczasu, więc praktycznie tylko śniadanko i sru pod Cracovię, gdzie się umówiłem z Maisem. Dojazd bezproblemowy, w miarę szybki.
A na miejscu - jaka organizacja! O rany, może to wynika z tego, że mało jak dotąd widziałem, ale byłem pod wrażeniem. Dalej jestem! Parking na łące, ale kilka osób zajmowało się każdym kolejnym automobilem, kierując nimi tak, żeby się wszystkie pomieściły, ale jednocześnie - żeby można było łatwo wyjechać. Mieliśmy trochę czasu, więc po zaparkowaniu przebraliśmy się i ruszyliśmy na zwiad. Mais się zapisał, ja zapłaciłem, pobraliśmy numery startowe, upominki (koszulka w pakiecie, łiiiiiii! Do tego 4move i Tiger), obkupiliśmy się specyfikami biegowymi (żel energetyczny plus - wreszcie! - udało mi się dorwać duże opakowanie kremu Breakloose), wrzuciliśmy toto do samochodu i zaczęliśmy się do biegu przygotowywać.
W kolejce do toitoiów spotkaliśmy Karola, czego konsekwencją były naprędce zorganizowane Mistrzostwa Półmaratonu I Roku Aplikacji OIRP w Krakowie. Słitaśnie.
Sam bieg - ciekawie się ułożył. Mais mnie na początku grubo pociągnął - myślałem po prawdzie że spuchnie, ale okazało się, że go nie doceniałem. Trasa solidnie oznaczona, chociaż na pierwszych dwóch kilometrach ciężko było zobaczyć znaki (czy to pionowe, czy poziome na jezdni) ze względu na tłok. Do tego sporo - chyba sześć naliczyłem? na pewno więcej, niźli to było wskazane w regulaminie - punktów żywieniowych (woda, Powerade i owoce - pomarańcze i banany), trafiło się również kilka punktów odświeżania, gdzie strażacy (a raz i prywatny obywatel) polewali biegaczy ze szlaufów. I muszę powiedzieć - dzięki Bogu, że było tyle punków, i jednych i drugich, bo trasa nie była łatwa. Z jednej strony ciężkie, ostre i długie podbiegi, z drugiej - zbiegi tak ostre, że więcej energii wkładałem w hamowanie przed ludźmi, niż sam zbieg. Dosyć wymagająca trasa, wydaje mi się. Ale jaka piękna przy tym! Lasy, skałki wapienne, góry, wzniesienia - sama przyjemność biegać w takim otoczeniu.
Całość udało się zakończyć w miarę sensownym czasem 1:55:10 - a w każdym razie, czasem w tej okolicy, bo jeszcze nie widziałem oficjalnych wyników. Podobno czasy brutto były zbieżne z netto - mam nadzieję, że to nieprawdziwa informacja, bo byłaby to lekka wtopa. Tempo 5:27 min/km, średnia prędkość - 10.99 km/h. Mais - jakoś w okolicach 1:47. Szacunek!
Po biegu - spora liczba atrakcji. I nogi w basenie można było wymoczyć, i udać się na darmowy masaż (niestety, kolejki!), i obejrzeć pokaz Zumby, czymkolwiek by ona nie była. Do tego słoneczko, darmowa kiełbaska, piwo, mnóstwo ludzi pozytywnie nakręconych na bieganie. Świetna atmosfera, świetna impreza. Bardzo się cieszę, że się zdecydowałem.
A - ponoć bieg wygrał Henryk Szost. Nie wiedziałem, że z takimi wymiataczami biegam! Nawiasem, cieszę się, że wreszcie moje życiówki zaczęły się kształtować poniżej dwukrotności rekordów świata ;)
Podsumowując - od początku czerwca 78,12 km, od początku roku - 389,52. I ciągle rośnie. Prawda, Fido?
Przygotowania zacząłem po niemal tygodniowym odpoczynku - w sobotę, milusim bieganiem po Błoniach. Doświadczenie Interrunu, wskazywało, że trzeba się jakoś przygotować do dreptania po asfalcie w pełnym słońcu - a nie tak, jak zwykłem to robić, w blasku księżyca. Założenie zdawało mi się sensowne, dopóki nie zacząłem biec.. Ożesztykur. Już na drugim okrążeniu myślałem, że ducha wyzionę. Ledwo trzy przeczłapałem, wypiwszy przy okazji cały zapas izotonika, jakim dysponowałem. Lekko się podłamałem, nie powiem. Ledwo 10,5 km się udało, a tu w perspektywie ponad dwa razy tyle, i to z jakimi podbiegami! Dystans - 10,64 km, czas - 59:55, średnie tempo - 5:38 min/km (10.81 km/h)
Dlategoż, następnego dnia ponowiłem wysiłek na Błoniach. Tym razem o jedno okrążenie dłużej wytrzymałem, mimo, że znów ciężko było. No, ale psychologiczna różnica pomiędzy 10,5 km z dnia poprzedniego a 14 km była jednak spora. Troszkę ponad dyszkę - niecała połowa dystansu docelowego, ale taki czternastak! Toć to niemal dwie trzecie! I to osiągnięte w nielekkich temperaturach. Odrobinę się podbudowałem. Dystans - 14,15 km, czas - 1:22:48. Tempo sporo słabsze niż dzień wcześniej - 5:51 min/km, co daje 10.25 km/h.
No ale! Z czternastu do dwudziestu jeden, kawałka brakuje. Postanowiłem zatem poćwiczyć jeszcze wytrzymałość, dorabiając dwie szesnastki we wtorek i czwartek. Po prawdzie, to w czwartek planowałem osiemnastkę, ale było już tak późno, że odpuściłem.
Wtorkowy bieg - niezwykle przyjemny. Przez dwanaście kilometrów towarzyszył mi Brzdąc, niezwykle kulturalną rozmowę prowadząc. Ech, oby więcej takich biegów! Świetnie się dreptało. Wyniki też przyzwoite - dystans - 15,85 km, czas - 1:24:23, tempo - 5:19 min/km, prędkość - 11.27 km/h.
Czwartek - w gruncie rzeczy bardzo podobnie do wtorku, tylko bez Brzdąca. Dystans - 15,95 km, czas - 1:25:08, tempo - 5:20 min/km, prędkość 11.24 km/h. Praktycznie tak samo pobiegłem, jak dwa dni wcześniej.
Od czwartku do niedzieli - odpoczynek. W piątek jeszcze zaliczyliśmy z Chudym i Radkiem niezwykle udany basen w Skawinie - jacuzzi, bicze wodne, sauna, pływanie. Następnego dnia czułem się zregenerowany jak wątroba Hanki Bielickiej po Hepatilu (nawiasem, na coś ciekawego trafiłem szukając tamtej reklamy - klik!).
Niedzielny poranek - ciężki. Pobudka o szóstej trzydzieści. Cały sprzęt przygotowałem zawczasu, więc praktycznie tylko śniadanko i sru pod Cracovię, gdzie się umówiłem z Maisem. Dojazd bezproblemowy, w miarę szybki.
A na miejscu - jaka organizacja! O rany, może to wynika z tego, że mało jak dotąd widziałem, ale byłem pod wrażeniem. Dalej jestem! Parking na łące, ale kilka osób zajmowało się każdym kolejnym automobilem, kierując nimi tak, żeby się wszystkie pomieściły, ale jednocześnie - żeby można było łatwo wyjechać. Mieliśmy trochę czasu, więc po zaparkowaniu przebraliśmy się i ruszyliśmy na zwiad. Mais się zapisał, ja zapłaciłem, pobraliśmy numery startowe, upominki (koszulka w pakiecie, łiiiiiii! Do tego 4move i Tiger), obkupiliśmy się specyfikami biegowymi (żel energetyczny plus - wreszcie! - udało mi się dorwać duże opakowanie kremu Breakloose), wrzuciliśmy toto do samochodu i zaczęliśmy się do biegu przygotowywać.
O wyższości niższego nad wyższym.
Skromna reprezentacja krakowskiego OIRP.
Sam bieg - ciekawie się ułożył. Mais mnie na początku grubo pociągnął - myślałem po prawdzie że spuchnie, ale okazało się, że go nie doceniałem. Trasa solidnie oznaczona, chociaż na pierwszych dwóch kilometrach ciężko było zobaczyć znaki (czy to pionowe, czy poziome na jezdni) ze względu na tłok. Do tego sporo - chyba sześć naliczyłem? na pewno więcej, niźli to było wskazane w regulaminie - punktów żywieniowych (woda, Powerade i owoce - pomarańcze i banany), trafiło się również kilka punktów odświeżania, gdzie strażacy (a raz i prywatny obywatel) polewali biegaczy ze szlaufów. I muszę powiedzieć - dzięki Bogu, że było tyle punków, i jednych i drugich, bo trasa nie była łatwa. Z jednej strony ciężkie, ostre i długie podbiegi, z drugiej - zbiegi tak ostre, że więcej energii wkładałem w hamowanie przed ludźmi, niż sam zbieg. Dosyć wymagająca trasa, wydaje mi się. Ale jaka piękna przy tym! Lasy, skałki wapienne, góry, wzniesienia - sama przyjemność biegać w takim otoczeniu.
Całość udało się zakończyć w miarę sensownym czasem 1:55:10 - a w każdym razie, czasem w tej okolicy, bo jeszcze nie widziałem oficjalnych wyników. Podobno czasy brutto były zbieżne z netto - mam nadzieję, że to nieprawdziwa informacja, bo byłaby to lekka wtopa. Tempo 5:27 min/km, średnia prędkość - 10.99 km/h. Mais - jakoś w okolicach 1:47. Szacunek!
Po biegu - spora liczba atrakcji. I nogi w basenie można było wymoczyć, i udać się na darmowy masaż (niestety, kolejki!), i obejrzeć pokaz Zumby, czymkolwiek by ona nie była. Do tego słoneczko, darmowa kiełbaska, piwo, mnóstwo ludzi pozytywnie nakręconych na bieganie. Świetna atmosfera, świetna impreza. Bardzo się cieszę, że się zdecydowałem.
Prezentacja nagiego torsu i dwóch nagich kiełbasek.
Podsumowując - od początku czerwca 78,12 km, od początku roku - 389,52. I ciągle rośnie. Prawda, Fido?
Raf.
Pan K., pani-ka.
No, wlazłem właśnie na stronę Jurajskiego Półmaratonu i widzę - bieg się zaczyna za 9 godzin. Ups!
poniedziałek, 6 czerwca 2011
rere rere kumo
No, dawno nie pisałem! A trzeba się w końcu zmobilizować, bo z każdym kolejnym bieganiem coraz ciężej mi się zmobilizować do napisania notki. Dobrze, że po drodze jakieś zapiski robiłem - bez nich zbyt wiele bym nie poradził dziś!
Dwa dni odpoczynku po poniedziałkowym bieganiu i znów do roboty. Bardzo przyjemnie się biegało - chyba do takich dni i biegów odnosi się właśnie wyrażenie "poczuć wiatr we włosach". O dziwo, subiektywne to wrażenie nie znalazło za bardzo - właściwie, to w ogóle - odzwierciedlenia w wynikach: 43:39 na 8 km, 155 tętno średnie, maksymalne - 205 (pewnie znów błąd odczytu). 11 km/h (5:27 min/km) to naprawdę nie jest porywające tempo. Niemniej, jakże przyjemne bieganie! W dodatku wzbogacone akcentem w postaci spontanicznego wybuchu śmiechu na widok kolesia zbierającego przy drodze kamyczki do miski. Aż mi się sucharek z lat odleglejszych przypomniał:
Ma się odbyć zebranie Komitetu Centralnego PZPR. Wsyscy są tylko nie ma pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.Nagle na salę wpada jeden z partyjnych i krzyczy:
- Towarzysze, nieszczęście! Towarzysz Gierek oszalał! Chodzi po ulicach Warszawy na czworakach i zbiera kamienie!
Zrozpaczony Komitet Centralny nie wie co robić, w końcu dzwonią na Kreml, do Breżniewa. Po drugiej stronie słuchawki słychać jakieś rozmowy, konsultacje w końcu odzywa się głos Breżniewa, który ze śmiechem mówi:
- Towarzysze z Polski, wszystko w porządku, po prostu towarzysz Gierek przez przypadek dostał program naszego statku księżycowego "Łunochod".
W czwartek (26 maja) co prawda nie biegałem, ale inne przełomowe wydarzenie nastąpiło. Kupiłem nowe buty! W Intersporcie, razem z Interrunową zniżką. Przy okazji zrobiłem sobie analizę rozkładu ciężaru na stopach (wyszła w sumie identycznie, jak ta przeprowadzana przez Jacka Gardenera przy okazji Cracovia Maratonu) oraz analizę mechaniki biegu. Ciekawe efekty mariażu kamery i bieżni! Wychodzi, że biegam dosyć lekko i miękko, odwodzę jedynie prawą stopę. Nie jakoś bardzo - i co ważniejsze, nadal stawiam ją równo, a nie na żadnej z krawędzi - ale jednak. Trzeba będzie popracować! Co się z kolei tyczy nowych butków - zakupiłem Asicsy Gel Kumo. Wreszcie buty siateczkowane, w których stopa nie umiera! Oczywiście - wypróbowałem zaraz po powrocie. No, powiedzieć, że wypróbowałem to lekka przesada - przetruchtałem może z kilometr. W każdym razie, pierwsze wrażenia były pozytywne. A, przy okazji - w związku z nadchodzącym latem - kupiłem też sobie pas z bidonem. Nie ten, który chciałem, ale ten, który chciałem kosztował ciut więcej. Trudno, nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Tak czy siak, już niedługo miałem się przekonać, jak niezbędny może być!
Piątek i sobota - przepisowy odpoczynek przed niedzielnym Interrunem. W piątek nawet udało mi się Młodego namówić na basen w Skawinie. Bicze wodne, jacuzzi i sauna - świetna odnowa! W sobotę czułem się jak nowo narodzony.
Niedziela - wielki dzień. Interrun! Wydawało mi się, że całkiem nieźle się przygotowałem. Wyspałem się, wypocząłem, po piątkowym basenie czułem się naprawdę nieźle. Spakowałem się, przygotowałem na tę pogodę, którą zobaczyłem za oknem - długie spodnie, kurtka, ciepłe buty do biegania... Na szczęście, coś mnie tknęło i sprawdziłem prognozę na jedynej słusznej stronie, z której to dowiedziałem się, że szykuje się ukrop. W tym miejscu pojawił się pierwszy dylemat - iść biegać w ciepłych butach i zaparzyć stopy, czy spróbować zrobić dychacza w butach, w których wcześniej przebiegłem kilometr? Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie.
Sam bieg bardzo przyjemny. Spotkałem Knedla, Warfenixa, Briana Scotta. Tego ostatniego, nawiasem, całkiem sporo wyprzedziłem. Miłe uczucie, wyprzedzić jednego z niewielu czarnoskórych biegaczy ;) Sam bieg - lekki dramat (jak to ostatnio mam w zwyczaju mówić). Gorąc jak pieron! Nawiasem, żar zaczął się lać z nieba jak na złość, na pół godziny przed biegiem i skończył jakąś godzinę po. Dobrze, że wziąłem bidon i jeden żel energetyczny - uratowały mi dupsko. Dwa punkty z wodą wykorzystałem głównie na polanie się i schłodzenie, inaczej raczej nie dałbym rady. Przy okazji, wielkie dzięki dla Krzyśka, który mnie zdopingował do biegu, kiedy mnie kolka wątrobowa złapała.
Trasa - podobna do tej z Biegu Sylwestrowego. Tętno średnie - 148, maksymalne - 187. Czas na półmetku - 00:24:23. Czas na mecie - 00:50:10. I dziesięć sekund, rozumiecie tę tragedię? Gdybym biegł o sekundę szybciej na każdym kilometrze, złamałbym 50 minut! A tak, to dupa. Inna sprawa, że wynik o 7 minut i 59 sekund lepszy od poprzedniej życiówki (58:09). Zawsze jakaś pociecha.
Oczywiście, nie mogę się nie pochwalić słitfocią z mety, skoro już mam :) zdjęcie poczynione przez p. Przemysława Petryszaka, który znalazł później czas, żeby je zgrać i podesłać. Bardzo dziękuję!
Tym samym, miesiąc maj został zakończony wynikiem 129,6 km. Od początku roku - 311,4. O tyle jestem zadowolony, że w samym maju przebiegłem więcej, niż w zeszłym roku od stycznia do maja (o jakieś 3 270 metrów). Udało się też - ledwo, bo ledwo, ale jednak - pobić miesięczną życiówkę (z zeszłego grudnia) - o 5 700 m. Inna sprawa, że grudniowa życiówka była robiona na bieżni ;)
I niestety... Notki biegowej dzisiaj nie dokończe, bo resztę zapisków zostawiłem w pracy! Memoria fragilis est.
Mogę natomiast same butki zrecenzować. Póki co, jestem z nich zadowolony. Są bardzo sprężyste (przez pierwsze trzy kilometry Interrunu, zanim wylałem pierwszy hektolitr potu) wydawało mi się, że lecę. Są bardzo przewiewne - asfaltowego czternastaka przy wysokich temperaturach wytrzymały bez problemu, żadnego dyskomfortu. Podeszwa jest zrobiona z tej całej gumy AHAR - ponoć bardziej odporna na ścieranie. Dobrze, biorąc pod uwagę, że głównie po asfalcie biegam.
Z minusów - nie trzymają się tak fantastycznie powierzchni jak Blackhawki (i III i IV mają taką samą podeszwę, tę samę zresztą ma Ikaia). W Blackhawkach zasuwałem po wszystkim - sucho, mokro, ciepło, zimno, śnieg, deszcz, lód, grad, las, asfalt, piach - trzymały się tak samo. Kumo - nie bardzo. Wystarczy właściwie, żeby asfalt był mokry i już się odrobinę cofają przy każdym kroku.
Oczywiście, to, że plusom poświęciłem tyle samo miejsca co minusom, nie znaczy, że nie jestem zadowolony - wręcz przeciwnie. Sporo zalet, jedna wada. Zresztą, nie wiem, czy tak do końca wada? To przecież mają być w założeniu buty na asfalt, a nie na śnieg, lód, piasek.. Dodatkowo, nie chce tez zapeszać. Nie żebym był przesądny, ale... ;)
Dwa dni odpoczynku po poniedziałkowym bieganiu i znów do roboty. Bardzo przyjemnie się biegało - chyba do takich dni i biegów odnosi się właśnie wyrażenie "poczuć wiatr we włosach". O dziwo, subiektywne to wrażenie nie znalazło za bardzo - właściwie, to w ogóle - odzwierciedlenia w wynikach: 43:39 na 8 km, 155 tętno średnie, maksymalne - 205 (pewnie znów błąd odczytu). 11 km/h (5:27 min/km) to naprawdę nie jest porywające tempo. Niemniej, jakże przyjemne bieganie! W dodatku wzbogacone akcentem w postaci spontanicznego wybuchu śmiechu na widok kolesia zbierającego przy drodze kamyczki do miski. Aż mi się sucharek z lat odleglejszych przypomniał:
Ma się odbyć zebranie Komitetu Centralnego PZPR. Wsyscy są tylko nie ma pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.Nagle na salę wpada jeden z partyjnych i krzyczy:
- Towarzysze, nieszczęście! Towarzysz Gierek oszalał! Chodzi po ulicach Warszawy na czworakach i zbiera kamienie!
Zrozpaczony Komitet Centralny nie wie co robić, w końcu dzwonią na Kreml, do Breżniewa. Po drugiej stronie słuchawki słychać jakieś rozmowy, konsultacje w końcu odzywa się głos Breżniewa, który ze śmiechem mówi:
- Towarzysze z Polski, wszystko w porządku, po prostu towarzysz Gierek przez przypadek dostał program naszego statku księżycowego "Łunochod".
W czwartek (26 maja) co prawda nie biegałem, ale inne przełomowe wydarzenie nastąpiło. Kupiłem nowe buty! W Intersporcie, razem z Interrunową zniżką. Przy okazji zrobiłem sobie analizę rozkładu ciężaru na stopach (wyszła w sumie identycznie, jak ta przeprowadzana przez Jacka Gardenera przy okazji Cracovia Maratonu) oraz analizę mechaniki biegu. Ciekawe efekty mariażu kamery i bieżni! Wychodzi, że biegam dosyć lekko i miękko, odwodzę jedynie prawą stopę. Nie jakoś bardzo - i co ważniejsze, nadal stawiam ją równo, a nie na żadnej z krawędzi - ale jednak. Trzeba będzie popracować! Co się z kolei tyczy nowych butków - zakupiłem Asicsy Gel Kumo. Wreszcie buty siateczkowane, w których stopa nie umiera! Oczywiście - wypróbowałem zaraz po powrocie. No, powiedzieć, że wypróbowałem to lekka przesada - przetruchtałem może z kilometr. W każdym razie, pierwsze wrażenia były pozytywne. A, przy okazji - w związku z nadchodzącym latem - kupiłem też sobie pas z bidonem. Nie ten, który chciałem, ale ten, który chciałem kosztował ciut więcej. Trudno, nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Tak czy siak, już niedługo miałem się przekonać, jak niezbędny może być!
Piątek i sobota - przepisowy odpoczynek przed niedzielnym Interrunem. W piątek nawet udało mi się Młodego namówić na basen w Skawinie. Bicze wodne, jacuzzi i sauna - świetna odnowa! W sobotę czułem się jak nowo narodzony.
Niedziela - wielki dzień. Interrun! Wydawało mi się, że całkiem nieźle się przygotowałem. Wyspałem się, wypocząłem, po piątkowym basenie czułem się naprawdę nieźle. Spakowałem się, przygotowałem na tę pogodę, którą zobaczyłem za oknem - długie spodnie, kurtka, ciepłe buty do biegania... Na szczęście, coś mnie tknęło i sprawdziłem prognozę na jedynej słusznej stronie, z której to dowiedziałem się, że szykuje się ukrop. W tym miejscu pojawił się pierwszy dylemat - iść biegać w ciepłych butach i zaparzyć stopy, czy spróbować zrobić dychacza w butach, w których wcześniej przebiegłem kilometr? Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie.
Sam bieg bardzo przyjemny. Spotkałem Knedla, Warfenixa, Briana Scotta. Tego ostatniego, nawiasem, całkiem sporo wyprzedziłem. Miłe uczucie, wyprzedzić jednego z niewielu czarnoskórych biegaczy ;) Sam bieg - lekki dramat (jak to ostatnio mam w zwyczaju mówić). Gorąc jak pieron! Nawiasem, żar zaczął się lać z nieba jak na złość, na pół godziny przed biegiem i skończył jakąś godzinę po. Dobrze, że wziąłem bidon i jeden żel energetyczny - uratowały mi dupsko. Dwa punkty z wodą wykorzystałem głównie na polanie się i schłodzenie, inaczej raczej nie dałbym rady. Przy okazji, wielkie dzięki dla Krzyśka, który mnie zdopingował do biegu, kiedy mnie kolka wątrobowa złapała.
Trasa - podobna do tej z Biegu Sylwestrowego. Tętno średnie - 148, maksymalne - 187. Czas na półmetku - 00:24:23. Czas na mecie - 00:50:10. I dziesięć sekund, rozumiecie tę tragedię? Gdybym biegł o sekundę szybciej na każdym kilometrze, złamałbym 50 minut! A tak, to dupa. Inna sprawa, że wynik o 7 minut i 59 sekund lepszy od poprzedniej życiówki (58:09). Zawsze jakaś pociecha.
Oczywiście, nie mogę się nie pochwalić słitfocią z mety, skoro już mam :) zdjęcie poczynione przez p. Przemysława Petryszaka, który znalazł później czas, żeby je zgrać i podesłać. Bardzo dziękuję!
Tym samym, miesiąc maj został zakończony wynikiem 129,6 km. Od początku roku - 311,4. O tyle jestem zadowolony, że w samym maju przebiegłem więcej, niż w zeszłym roku od stycznia do maja (o jakieś 3 270 metrów). Udało się też - ledwo, bo ledwo, ale jednak - pobić miesięczną życiówkę (z zeszłego grudnia) - o 5 700 m. Inna sprawa, że grudniowa życiówka była robiona na bieżni ;)
I niestety... Notki biegowej dzisiaj nie dokończe, bo resztę zapisków zostawiłem w pracy! Memoria fragilis est.
Mogę natomiast same butki zrecenzować. Póki co, jestem z nich zadowolony. Są bardzo sprężyste (przez pierwsze trzy kilometry Interrunu, zanim wylałem pierwszy hektolitr potu) wydawało mi się, że lecę. Są bardzo przewiewne - asfaltowego czternastaka przy wysokich temperaturach wytrzymały bez problemu, żadnego dyskomfortu. Podeszwa jest zrobiona z tej całej gumy AHAR - ponoć bardziej odporna na ścieranie. Dobrze, biorąc pod uwagę, że głównie po asfalcie biegam.
Z minusów - nie trzymają się tak fantastycznie powierzchni jak Blackhawki (i III i IV mają taką samą podeszwę, tę samę zresztą ma Ikaia). W Blackhawkach zasuwałem po wszystkim - sucho, mokro, ciepło, zimno, śnieg, deszcz, lód, grad, las, asfalt, piach - trzymały się tak samo. Kumo - nie bardzo. Wystarczy właściwie, żeby asfalt był mokry i już się odrobinę cofają przy każdym kroku.
Oczywiście, to, że plusom poświęciłem tyle samo miejsca co minusom, nie znaczy, że nie jestem zadowolony - wręcz przeciwnie. Sporo zalet, jedna wada. Zresztą, nie wiem, czy tak do końca wada? To przecież mają być w założeniu buty na asfalt, a nie na śnieg, lód, piasek.. Dodatkowo, nie chce tez zapeszać. Nie żebym był przesądny, ale... ;)
wtorek, 24 maja 2011
wieczorny natłok myśli.
I znów! Krok za krokiem, kilometr za kilometrem.
I tak, ostatnie bieganko w piątek. Niezbyt długie, nie chciałem się przed sobotnim koszem, koncertem i imprezą u Madzi wyprztykać z argumentów wytrzymałościowych, ale - jak na mnie - w miarę mocne. 4 kilosy, 19:37, 12.23 km/h, średnie tętno - 154, maksymalne - 173. No dobra, może nie w miarę mocne, ale bardzo przyjemne. Poczułem wiatr we włosach, to się liczy ;)
Potem sobota. Mecz, podczas którego dałem z siebie wszystko, impreza podczas której dałem z siebie to, czego nie dałem na meczu, i impreza podczas której jakoś tak już powoli dogorywałem i odpływałem w stronę odmiennych stanów świadomości. No, a na koncercie odkrycie roku - zespół, od którego wszyscy (na czele ze Śrutwą i ze mną) stali się już ekspertami, który swoim występem chyba nawet Kult przyćmił - Jelonek!
Niedziela - odpoczynek, jak Pan Bóg przykazał.
Poniedziałek - znów bieganko. Taką jakąś potrzebę odczuwałem, żeby ciut dłużej potruchtać. I udało się - 12 kilometrów, pełnych różnych dziwnych przemyśleń i obserwacji. Dużo zwierzaków, zwłaszcza psów i kotów. Dwa jeże i jeden chyba lis (kotojeleń?). Jedna para, która - gdy ją czwarty raz minąłem - zaczęła mi kibicować i grupka dresów, po minięciu której się zarumieniłem. Głównie dlatego, że jeden z dresów mruknął do drugiego "niezłe tempo" - ha, pewnie faktycznie było imponujące, szkoda tylko, że spowodowane samą obecnością dresów i ograniczone do krótkiego odcinka. Do tego trochę przemyśleń natury egzystencjalnej (wieczorne bieganie po osiedlu sprzyja refleksjom) i technicznej (jednak Jacek Gardener miał rację - muszę kupić buty siateczkowane, myślałem, że dzisiaj mi się stopy zagotują). Dystans - 12 km, czas raczej spacerowy - 1:04.54, 11.09 km/h, chociaż z miłym i mocnym akcentem na końcu; średnie tętno - 158, maksymalne - 178.
Przy okazji poszedł kolejny landmark - pękła dzisiaj majowa setka (111,6 km), czekam aż pęknie roczna trzysetka (293,4 km). Już w środę? :)
Aaaa, no i poza niedzielnym Interrunem, znalazłem nowy cel: Półmaraton Jurajski. Ciężka trasa, zdaje się - górzysta. Zobaczymy, co to się z tego wykluje.
I tak, ostatnie bieganko w piątek. Niezbyt długie, nie chciałem się przed sobotnim koszem, koncertem i imprezą u Madzi wyprztykać z argumentów wytrzymałościowych, ale - jak na mnie - w miarę mocne. 4 kilosy, 19:37, 12.23 km/h, średnie tętno - 154, maksymalne - 173. No dobra, może nie w miarę mocne, ale bardzo przyjemne. Poczułem wiatr we włosach, to się liczy ;)
Potem sobota. Mecz, podczas którego dałem z siebie wszystko, impreza podczas której dałem z siebie to, czego nie dałem na meczu, i impreza podczas której jakoś tak już powoli dogorywałem i odpływałem w stronę odmiennych stanów świadomości. No, a na koncercie odkrycie roku - zespół, od którego wszyscy (na czele ze Śrutwą i ze mną) stali się już ekspertami, który swoim występem chyba nawet Kult przyćmił - Jelonek!
Niedziela - odpoczynek, jak Pan Bóg przykazał.
Poniedziałek - znów bieganko. Taką jakąś potrzebę odczuwałem, żeby ciut dłużej potruchtać. I udało się - 12 kilometrów, pełnych różnych dziwnych przemyśleń i obserwacji. Dużo zwierzaków, zwłaszcza psów i kotów. Dwa jeże i jeden chyba lis (kotojeleń?). Jedna para, która - gdy ją czwarty raz minąłem - zaczęła mi kibicować i grupka dresów, po minięciu której się zarumieniłem. Głównie dlatego, że jeden z dresów mruknął do drugiego "niezłe tempo" - ha, pewnie faktycznie było imponujące, szkoda tylko, że spowodowane samą obecnością dresów i ograniczone do krótkiego odcinka. Do tego trochę przemyśleń natury egzystencjalnej (wieczorne bieganie po osiedlu sprzyja refleksjom) i technicznej (jednak Jacek Gardener miał rację - muszę kupić buty siateczkowane, myślałem, że dzisiaj mi się stopy zagotują). Dystans - 12 km, czas raczej spacerowy - 1:04.54, 11.09 km/h, chociaż z miłym i mocnym akcentem na końcu; średnie tętno - 158, maksymalne - 178.
Przy okazji poszedł kolejny landmark - pękła dzisiaj majowa setka (111,6 km), czekam aż pęknie roczna trzysetka (293,4 km). Już w środę? :)
Aaaa, no i poza niedzielnym Interrunem, znalazłem nowy cel: Półmaraton Jurajski. Ciężka trasa, zdaje się - górzysta. Zobaczymy, co to się z tego wykluje.
piątek, 20 maja 2011
oj jak boli, oj jak boli, oj jak boli.
Na początku zawsze wybieram sobie wzniosłe cele, mając nadzieję, że dokonam czegoś wyjątkowego. Z czasem, gdy pogarsza mi się kondycja, cele się dewaluują i dochodzę do punktu, w którym właśnie teraz się znajduję - gdy mogę się modlić już jedynie o to, żeby nie zwymiotować na własne buty.
- Ephraim Romesberg, fizyk jądrowy i ultramaratończyk. Słowa wypowiedziane na sześćdziesiątej piątej mili (104 km) wyścigu Badwater.
Cytat ten otwiera rozdział 19 Urodzonych biegaczy Christophera McDougalla. Zapoznając się z tym fragmentem w zeszły wtorek, nie wiedziałem, jak szybko sam poczuję coś podobnego!
Ale po kolei. We wtorek wieczorem, świeżo po pracy, pobiegałem dookoła Błon. Dwa kółeczka z małym haczykiem, w sumie wolę policzyć konserwatywnie 7,2 km. Czas? Jakiś był, zdążyłem zgubić karteczkę z zapisanymi statsami. W każdym razie, nie były jakieś tragiczne, biegało się bardzo przyjemnie. Muszę częściej w takich godzinach sobie truchtać w tamtej okolicy - słońce, pełen relaks, miłe dla oka widoki. Nic nie zwiastowało wydarzeń dni następnych.
Środa - scenariusz w miarę tradycyjny, powrót do domu po pracy, chwilka odpoczynku i siup! Na trasę. Biegnę, biegnę, zasuwam.. Ale czuję, że coś jest nie tak. Jakoś mnie nadyma, coś się taki grubszy czuję, aniżeli wynikałoby to z Ogólnej Teorii Grubości. Dociągnąłem jakoś do piątego kilometra, po czym stwierdziłem, że jednak do domu trzeba. A w domu, jak już żołądek puścił, tak zaczęło się neverending story.
Czwartek wyglądał jeszcze w miarę, chociaż czułem się, jakbym był na kacu cały dzień.
Piątek - oj. Przez cały dzień udało się wtrząchnąć jedną bułę. Dislike.
Sobota - dzień biegu! Nażarłem się stoperanu i myślę, że będzie dobrze. A tu dupa! Całkiem dosłownie zresztą. Pierwsza myśl - rezygnuję. Myśl wybitnie królewska, bo przyszła mi do głowy podczas tronowania. No, ale jednak stwierdziłem, że może pojadę, co mi szkodzi, najwyżej nie wystartuję. No to jedziemy z Wojtkiem. Na miejscu tragedia, zapas chusteczek zużyłem jeszcze przed startem. Siłą rzeczy - musiała nastąpić druga chwila zwątpienia. Miało to miejsce jakoś podczas podbiegu do linii startowej - ledwo byłem w stanie te 200 metrów przetruchtać. No, ale pozbierałem się do kupy i wystartowałem. Biegło się ciężko, jak diabli. Każdy kolejny kilometr jakoś tam wolno leciał. Dramatycznie wolno. A tu brzuch puchnie! Na trzecim kilometrze, kiedy już troszkę za miasto wybiegliśmy, miałem kolejną chwilę zwątpienia: przecież trzeba będzie jeszcze wrócić! Uff, dobrze że trafiłem na jakąś parę z Nowego Targu, poholowali mnie kawałek podczas tamtego kryzysu.
No, mógłbym dłużej ten opis w sumie ciągnąć, ale sam właściwie nie mam ochoty sobie przypominać wszystkiego. Trzy wizyty w krzakach po drodze nie były szczególnie przyjemne. Czas - siłą rzeczy - beznadziejny (1:13:48, tętno średnie - 141, maksymalne - 176). Ale ukończyłem! Sam nie wiem, czy się cieszyć z tego, że dałem radę, czy kręcić głową z dezaprobatą dla własnej głupoty.
A oto i dyplom. Tak, wiem - czas jaki jest, taki jest. Ale wystartowałem! Pobiegłem i ukończyłem! W tych okolicznościach, to naprawdę było coś :)
Po tej nieszczęsnej sobocie, nie wystartowałem jednak w Biegu UEK. Właściwie, to dopiero dzisiaj się odważyłem pobiegać - ale za to jak! Świetnie się mi dziś biegało. Szybko, energicznie, z pazurem. Biegałem z Wojtkiem, on pociągnął pierwsze dwa kilometry ładnym tempem, później ja. Zły tylko jestem na siebie, że nie włączyłem stopera, kiedy ruszaliśmy, a dopiero przy pierwszej nawrotce. Szkoda, bo naprawdę niezłym tempem pobiegliśmy. No, z ostrożności procesowej oszacuję, że to było koło 7 minut. Pozostała część trasy - 32:56, tętno średnie 158, tętno maksymalne 175. W sumie, po uwzględnieniu tej siódemki, wychodzi czas na ciut poniżej 12 km/h, z czego jestem w miarę zadowolony. No, a jak przyjemnie się biegało dzisiaj! Cud, miód i orzeszki!
Zliczywszy wszystko, od początku roku przetruchtałem 277,4 km, z czego 95,6 km w maju. Ale jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.
- Ephraim Romesberg, fizyk jądrowy i ultramaratończyk. Słowa wypowiedziane na sześćdziesiątej piątej mili (104 km) wyścigu Badwater.
Cytat ten otwiera rozdział 19 Urodzonych biegaczy Christophera McDougalla. Zapoznając się z tym fragmentem w zeszły wtorek, nie wiedziałem, jak szybko sam poczuję coś podobnego!
Ale po kolei. We wtorek wieczorem, świeżo po pracy, pobiegałem dookoła Błon. Dwa kółeczka z małym haczykiem, w sumie wolę policzyć konserwatywnie 7,2 km. Czas? Jakiś był, zdążyłem zgubić karteczkę z zapisanymi statsami. W każdym razie, nie były jakieś tragiczne, biegało się bardzo przyjemnie. Muszę częściej w takich godzinach sobie truchtać w tamtej okolicy - słońce, pełen relaks, miłe dla oka widoki. Nic nie zwiastowało wydarzeń dni następnych.
Środa - scenariusz w miarę tradycyjny, powrót do domu po pracy, chwilka odpoczynku i siup! Na trasę. Biegnę, biegnę, zasuwam.. Ale czuję, że coś jest nie tak. Jakoś mnie nadyma, coś się taki grubszy czuję, aniżeli wynikałoby to z Ogólnej Teorii Grubości. Dociągnąłem jakoś do piątego kilometra, po czym stwierdziłem, że jednak do domu trzeba. A w domu, jak już żołądek puścił, tak zaczęło się neverending story.
Czwartek wyglądał jeszcze w miarę, chociaż czułem się, jakbym był na kacu cały dzień.
Piątek - oj. Przez cały dzień udało się wtrząchnąć jedną bułę. Dislike.
Sobota - dzień biegu! Nażarłem się stoperanu i myślę, że będzie dobrze. A tu dupa! Całkiem dosłownie zresztą. Pierwsza myśl - rezygnuję. Myśl wybitnie królewska, bo przyszła mi do głowy podczas tronowania. No, ale jednak stwierdziłem, że może pojadę, co mi szkodzi, najwyżej nie wystartuję. No to jedziemy z Wojtkiem. Na miejscu tragedia, zapas chusteczek zużyłem jeszcze przed startem. Siłą rzeczy - musiała nastąpić druga chwila zwątpienia. Miało to miejsce jakoś podczas podbiegu do linii startowej - ledwo byłem w stanie te 200 metrów przetruchtać. No, ale pozbierałem się do kupy i wystartowałem. Biegło się ciężko, jak diabli. Każdy kolejny kilometr jakoś tam wolno leciał. Dramatycznie wolno. A tu brzuch puchnie! Na trzecim kilometrze, kiedy już troszkę za miasto wybiegliśmy, miałem kolejną chwilę zwątpienia: przecież trzeba będzie jeszcze wrócić! Uff, dobrze że trafiłem na jakąś parę z Nowego Targu, poholowali mnie kawałek podczas tamtego kryzysu.
No, mógłbym dłużej ten opis w sumie ciągnąć, ale sam właściwie nie mam ochoty sobie przypominać wszystkiego. Trzy wizyty w krzakach po drodze nie były szczególnie przyjemne. Czas - siłą rzeczy - beznadziejny (1:13:48, tętno średnie - 141, maksymalne - 176). Ale ukończyłem! Sam nie wiem, czy się cieszyć z tego, że dałem radę, czy kręcić głową z dezaprobatą dla własnej głupoty.
A oto i dyplom. Tak, wiem - czas jaki jest, taki jest. Ale wystartowałem! Pobiegłem i ukończyłem! W tych okolicznościach, to naprawdę było coś :)
Po tej nieszczęsnej sobocie, nie wystartowałem jednak w Biegu UEK. Właściwie, to dopiero dzisiaj się odważyłem pobiegać - ale za to jak! Świetnie się mi dziś biegało. Szybko, energicznie, z pazurem. Biegałem z Wojtkiem, on pociągnął pierwsze dwa kilometry ładnym tempem, później ja. Zły tylko jestem na siebie, że nie włączyłem stopera, kiedy ruszaliśmy, a dopiero przy pierwszej nawrotce. Szkoda, bo naprawdę niezłym tempem pobiegliśmy. No, z ostrożności procesowej oszacuję, że to było koło 7 minut. Pozostała część trasy - 32:56, tętno średnie 158, tętno maksymalne 175. W sumie, po uwzględnieniu tej siódemki, wychodzi czas na ciut poniżej 12 km/h, z czego jestem w miarę zadowolony. No, a jak przyjemnie się biegało dzisiaj! Cud, miód i orzeszki!
Zliczywszy wszystko, od początku roku przetruchtałem 277,4 km, z czego 95,6 km w maju. Ale jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.
poniedziałek, 9 maja 2011
zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny
Auć. Interwały. Płuca - wyplute. Nogi - odpadają. Auć.
Początek - standardowy, 2 km, 10:27, 11.48 km/h, 5:14 min/km, tętno średnie 150, maksymalne 166. W tym miejscu kończą się sensowne pomiary pulsu - nie wiem, czy to linie wysokiego napięcia, czy co, ale podczas interwałów maszyna zwariowała i pokazywała wszystko, od 40 do 220. Okej, rozumiem, że błędy pomiaru w krótszym czasie i tak dalej, ale dzisiaj wybitnie mu odbijało. Dziwne, ostatnio w miarę dawał radę.
Tak czy siak, czasy (liczone tym razem do "prawdziwych" dwustu metrów) przedstawiają się następująco:
1) 00:45:62, 15.78 km/h, 3:48 min/km
2) 00:43:51, 16.55 km/h, 3:37 min/km
3) ech. nie włączył się stoper. ale nie było źle, raczej nie wolniej, niż poprzedni interwał.
4) 00:41:67, 17.28 km/h, 3:28 min/km
5) 00:41:98, 17.15 km/h, 3:30 min/km
6) 00:42:54. 15.93 km/h, 3:33 min/km
7) 00:45:04, 15.99 km/h, 3:45 min/km
8) 00:41:17, 17.49 km/h, 3:25 min/km
Tym samym, średnie wyniki z dzisiaj (przy braku uwzględnieniu, siłą rzeczy, trzeciego interwału) wynoszą 00:43:07, 16.72 km/h i 3:35 min/km. Wow, to jest konkretny postęp w stosunku do poprzedniego treningu interwałowego! Średnia prędkość lepsza o 1.3 km/h, a średnie tempo o 18 s/km. Nie do końca udało się zrealizować objective "każdy następny interwał szybszy od poprzedniego", ale i tak są powody do mruczenia.
Nic dziwnego zatem, że do domu ledwo się dowlekłem. Człap, człap.. Dobiegłem na oparach, kolka dobijała. 2 km, 11:26, 10.5 km/h, 5:42 min/km, tętno średnie 153, maksymalne 164. Widać się pulsometr odobraził na koniec.
Może by tak jutro odpocząć? Czy może, w związku z tym, że dobiłem do 247,2, przebić ćwierćsetkę? :)
Podsumowując, bieganie bolesne, ale owocne. I, żeby było tematycznie, stosowna reklama.
A, zapomniałbym na śmierć. Skończyły się moje problemy z poszukiwaniem spodenek! Wreszcie coś nieobcierającego znalazłem. Niestety, potwierdza się stara prawda, że za jakość trzeba zapłacić. I zdaje się, że jeśli chodzi o ciuchy do biegania, to już nie będę robił większych odstępstw od New Balance. Biegło mi się w nich tak fantastycznie, że pół drogi układałem laudy i hymny pochwalne, które po powrocie miałem wysłać do kierownika sklepu, w którym dokonałem stosownego zakupu. Ach! Och!
Początek - standardowy, 2 km, 10:27, 11.48 km/h, 5:14 min/km, tętno średnie 150, maksymalne 166. W tym miejscu kończą się sensowne pomiary pulsu - nie wiem, czy to linie wysokiego napięcia, czy co, ale podczas interwałów maszyna zwariowała i pokazywała wszystko, od 40 do 220. Okej, rozumiem, że błędy pomiaru w krótszym czasie i tak dalej, ale dzisiaj wybitnie mu odbijało. Dziwne, ostatnio w miarę dawał radę.
Tak czy siak, czasy (liczone tym razem do "prawdziwych" dwustu metrów) przedstawiają się następująco:
1) 00:45:62, 15.78 km/h, 3:48 min/km
2) 00:43:51, 16.55 km/h, 3:37 min/km
3) ech. nie włączył się stoper. ale nie było źle, raczej nie wolniej, niż poprzedni interwał.
4) 00:41:67, 17.28 km/h, 3:28 min/km
5) 00:41:98, 17.15 km/h, 3:30 min/km
6) 00:42:54. 15.93 km/h, 3:33 min/km
7) 00:45:04, 15.99 km/h, 3:45 min/km
8) 00:41:17, 17.49 km/h, 3:25 min/km
Tym samym, średnie wyniki z dzisiaj (przy braku uwzględnieniu, siłą rzeczy, trzeciego interwału) wynoszą 00:43:07, 16.72 km/h i 3:35 min/km. Wow, to jest konkretny postęp w stosunku do poprzedniego treningu interwałowego! Średnia prędkość lepsza o 1.3 km/h, a średnie tempo o 18 s/km. Nie do końca udało się zrealizować objective "każdy następny interwał szybszy od poprzedniego", ale i tak są powody do mruczenia.
Nic dziwnego zatem, że do domu ledwo się dowlekłem. Człap, człap.. Dobiegłem na oparach, kolka dobijała. 2 km, 11:26, 10.5 km/h, 5:42 min/km, tętno średnie 153, maksymalne 164. Widać się pulsometr odobraził na koniec.
Może by tak jutro odpocząć? Czy może, w związku z tym, że dobiłem do 247,2, przebić ćwierćsetkę? :)
Podsumowując, bieganie bolesne, ale owocne. I, żeby było tematycznie, stosowna reklama.
A, zapomniałbym na śmierć. Skończyły się moje problemy z poszukiwaniem spodenek! Wreszcie coś nieobcierającego znalazłem. Niestety, potwierdza się stara prawda, że za jakość trzeba zapłacić. I zdaje się, że jeśli chodzi o ciuchy do biegania, to już nie będę robił większych odstępstw od New Balance. Biegło mi się w nich tak fantastycznie, że pół drogi układałem laudy i hymny pochwalne, które po powrocie miałem wysłać do kierownika sklepu, w którym dokonałem stosownego zakupu. Ach! Och!
niedziela, 8 maja 2011
poranne bieganie
Bardzo sympatycznie dzisiaj było na Błoniach. W czwórkę biegaliśmy - trener Krzysiek, Iwona, Wojtek i niżej podpisany. Identyczny scenariusz jak poprzednio - jedno kółko, krótka rozgrzewka i drugie okrążenie, zakończone mocniejszym finiszem. Niby wolno, niby spokojnie, ale te 7.2 w 38:21, co w sumie nie jest jakimś tragicznym wynikiem jak na takie spokojne rozbieganie. Średnie tempo 5:20, średnie tętno 152 (zaskakująco niskie, jak na mnie; dobrze, może to znak, że się powoli kondycja wyrabia?), tętno maksymalne 180 (pewnie to szybsze tempo na koniec).
Przy okazji, bardzo sensownie można pogadać z trenerem, mnóstwo dobrych porad od doświadczonego fachowca. Czego chcieć więcej? Zadowolonym, kolejny dzień na plus. No i total podbity do 240, z czego 58,2 km w maju. Maj to dobry miesiąc jest.
Na koniec - kolejna z biegowych reklam Nike'a. Dynamiczna, kolorowa, fabularna - świetna. I ta końcówka!
PS. A, pomierzyliśmy z Wojtkiem dystans w miejscu, gdzie biegamy interwały. Okazało się, że to 235 m, a nie 200. Czasy po przeliczeniu wrzuciłem do starszej notki.
Przy okazji, bardzo sensownie można pogadać z trenerem, mnóstwo dobrych porad od doświadczonego fachowca. Czego chcieć więcej? Zadowolonym, kolejny dzień na plus. No i total podbity do 240, z czego 58,2 km w maju. Maj to dobry miesiąc jest.
Na koniec - kolejna z biegowych reklam Nike'a. Dynamiczna, kolorowa, fabularna - świetna. I ta końcówka!
PS. A, pomierzyliśmy z Wojtkiem dystans w miejscu, gdzie biegamy interwały. Okazało się, że to 235 m, a nie 200. Czasy po przeliczeniu wrzuciłem do starszej notki.
sobota, 7 maja 2011
a ja sam se biegam, ciągle biegam biegam!
Po ostatniej wtopie, dzień odpoczynku w czwartek. Przyjemnie tak się polenić wieczorem, piwko wypić, pornosy pooglądać, zagłosować w wyborach. Miła odmiana.
Piątek - bieganie z Wojtkiem. Dystans ciężko dokładnie stwierdzić, bo troszkę niewymiernie biegłem, ale myślę, że tak koło 9,2 km zrobiłem. Po uwzględnieniu czasu 48:41 daje to przyzwoitą średnią 11.34 km/h. Tętno średnie 153, tętno maksymalne 199 (wyścigów Ci się mendo zachciało?).
Sobota - bieganie z Radkiem. Dystans koło 11,4 km, chociaż bardziej bym powiedział, że to było 4, a potem 7,4, a to ze względu na potrzebę zmiany garderoby. Tak czy siak, trochę postojów na drodze (psy przedzielone Młodym, co ze względu na upodobania klubowe stanowi interesujący miks) wpłynęło na średnie tętno, które jest.. średnie - 150. Maksymalne 211 (błąd odczytu?), czas 59:37, 11.47 km/h. Bez jakichś wybitnych rewelacji, ale i dobrze, jutro bieganie na Błoniach, nie ma sensu się zajeżdżać.
Najbardziej cieszy, że jakoś udało się wytrzymać zwiększony kilometraż w ciągu tego tygodnia. Od zeszłej niedzieli do dzisiaj poszło 51 km - nieźle, biorąc pod uwagę, że mój dotychczasowy rekord to 124 km w miesiącu. Trochę to odczułem w środę, kiedy ledwo dowlokłem się do domu, ale myślę, że jakoś się organizm przystosuje. Sumarycznie, od początku roku - 232,8 km. Dobijamy jutro do 240? :>
W ogóle, to zastanawiam się nad przyszłym tygodniem. W sobotę na pewno biegnę w Skawinie. W niedzielę chciałbym pobiec w biegu UEK - a skoro chcę, to pewnie i pobiegnę, najwyżej czas będzie żenujący (a to nowość, hehe). Ale co do tego czasu? Idealnie byłoby biegać codziennie do środy po 8-12 km, po czym w czwartek odpuścić, a w piątek zrobić jakąś żwawszą czwóreczkę, żeby nogi nie zapomniały jak się zasuwa. Wątpliwości mam tylko, czy wytrzymam do środy - a dobrze by było. Pożyjemy, zobaczymy.
A, no i nie mogę się powstrzymać - muszę tę reklamę załączyć. Dobrze obrazuje niektóre aspekty biegania ^^
Piątek - bieganie z Wojtkiem. Dystans ciężko dokładnie stwierdzić, bo troszkę niewymiernie biegłem, ale myślę, że tak koło 9,2 km zrobiłem. Po uwzględnieniu czasu 48:41 daje to przyzwoitą średnią 11.34 km/h. Tętno średnie 153, tętno maksymalne 199 (wyścigów Ci się mendo zachciało?).
Sobota - bieganie z Radkiem. Dystans koło 11,4 km, chociaż bardziej bym powiedział, że to było 4, a potem 7,4, a to ze względu na potrzebę zmiany garderoby. Tak czy siak, trochę postojów na drodze (psy przedzielone Młodym, co ze względu na upodobania klubowe stanowi interesujący miks) wpłynęło na średnie tętno, które jest.. średnie - 150. Maksymalne 211 (błąd odczytu?), czas 59:37, 11.47 km/h. Bez jakichś wybitnych rewelacji, ale i dobrze, jutro bieganie na Błoniach, nie ma sensu się zajeżdżać.
Najbardziej cieszy, że jakoś udało się wytrzymać zwiększony kilometraż w ciągu tego tygodnia. Od zeszłej niedzieli do dzisiaj poszło 51 km - nieźle, biorąc pod uwagę, że mój dotychczasowy rekord to 124 km w miesiącu. Trochę to odczułem w środę, kiedy ledwo dowlokłem się do domu, ale myślę, że jakoś się organizm przystosuje. Sumarycznie, od początku roku - 232,8 km. Dobijamy jutro do 240? :>
W ogóle, to zastanawiam się nad przyszłym tygodniem. W sobotę na pewno biegnę w Skawinie. W niedzielę chciałbym pobiec w biegu UEK - a skoro chcę, to pewnie i pobiegnę, najwyżej czas będzie żenujący (a to nowość, hehe). Ale co do tego czasu? Idealnie byłoby biegać codziennie do środy po 8-12 km, po czym w czwartek odpuścić, a w piątek zrobić jakąś żwawszą czwóreczkę, żeby nogi nie zapomniały jak się zasuwa. Wątpliwości mam tylko, czy wytrzymam do środy - a dobrze by było. Pożyjemy, zobaczymy.
A, no i nie mogę się powstrzymać - muszę tę reklamę załączyć. Dobrze obrazuje niektóre aspekty biegania ^^
czwartek, 5 maja 2011
a jednak!
Pobiegałem wczoraj. No i wiadomo, jak to się skończyło - zmęczenie robi swoje, po czterech kilosach powiedziałem sobie dość i po angielsku zwinąłem się do domku. 21:13, 11.31 km/h, tętno średnie 161 (!), tętno maksymalne 181. Chyba to niespotykanie - jak na mnie - wysokie tętno średnie najlepiej mówi, że to nie był najlepszy pomysł, żeby wczoraj biegać. Ale nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi :) Anyhow, dystans całkowity od początku roku podbity do 212,2.
A propos tętna. Kupiłem wczoraj i zapoznaję się z książką Joe Friel'a Trening z pulsometrem.Niby prosta rzecz, ten pulsometr, a tu wychodzi, ile rzeczy da się z niego wyciągnąć!
No, swoją drogą, kolejny bieg wyskoczył. Iść, nie iść? Kusi, cholera. Tyle rzeczy kusi!
A propos tętna. Kupiłem wczoraj i zapoznaję się z książką Joe Friel'a Trening z pulsometrem.Niby prosta rzecz, ten pulsometr, a tu wychodzi, ile rzeczy da się z niego wyciągnąć!
No, swoją drogą, kolejny bieg wyskoczył. Iść, nie iść? Kusi, cholera. Tyle rzeczy kusi!
na kolację kapustkę, raz.
Taki Turkmen, który dożył siwej brody, wie wszystko. Jego głowa jest pełna mądrości, jego oczy czytały księgę życia. Kiedy dostał pierwszego wielbłąda, poznał smak bogactwa. Kiedy zdechło mu stado owiec, poznał nieszczęścia nędzy. Widział wyschłe studnie, a więc wie, co to rozpacz, i widział studnie z wodą, a więc wie, co to radość. On wie, że słońce przynosi życie, ale wie również, że słońce przynosi śmierć, z czego nie zdaje sobie sprawy żaden Europejczyk.
Wie, co to jest pragnienie i co to jest nasycenie. (...)
Być może ten stary zna odpowiedź na wielkie pytanie Szekspira.
Widział on pustynię i widział oazę, to znaczy widział cały świat, który w ostatecznej ostateczności sprowadza sie do tego jedynego podziału.
Wie, co to jest pragnienie i co to jest nasycenie. (...)
Być może ten stary zna odpowiedź na wielkie pytanie Szekspira.
Widział on pustynię i widział oazę, to znaczy widział cały świat, który w ostatecznej ostateczności sprowadza sie do tego jedynego podziału.
środa, 4 maja 2011
bieganie z przygodami
Dwusetka pękła. W ciekawych okolicznościach, nie powiem.
Biegałem sobie z Radkiem - spokojne, wolniuteńkie wybieganie. Drobimy, człapiemy, zawracamy na jednym końcu trasy, na drugim, dzielnie bieżymy. Zasuwamy - a na chodniku na wznak leży facet. Podbiegamy, jakiś facet - jak się później okazało, strażak - staje autem w pobliżu, tez się sytuacją interesuje. Koleś pijany jak student w korowodzie, nieprzytomny, na nic nie reaguje. No to dzwonienie po służbach (jedna przekierowuje do drugiej, druga do trzeciej), oczekiwanie na stosowną interwencję. W końcu przyjeżdża straż miejska, która - po jakiejś pół godzinie wzywa jednak ambulans. Ciekawe, czy mieli kontakt do tego samego dyspozytora, który Radka zapytał o to, w czym mogą pomóc, czy jeszcze mają może wódki przywieźć?
Nawiasem, cała sytuacja trochę mi przypomniała rozmowę moją z Młodym sprzed jakiegoś czasu. Na ścieżce, którą biegam, jest taki fragment, przy którym krzaki rosną w tak niefortunny sposób, że ich cień pada na całą szerokość chodnika na pewnym odcinku. W związku z moją kurzą ślepotą, zawsze biegnę tam na pamięć (mając nadzieję, że od poprzedniego biegania żadna płyta się nie obluzowała), ale parę razy zdarzyło mi się powiedzieć, że jakby kto tam leżał, to bym przebiegł po nim i nawet nie widział. Młody mi odrzekł: no, ja wczoraj prawie przebiegłem. O czasy, o obyczaje!
Tak czy owak, summa summarum, alkapone dolczewita, statsy z dzisiaj to: 12 km, 1:07:23, 10.69 km/h, tętno średnie 156 BPM, tętno maksymalne - 181 BPM. No i powoli rosnący kilometraż - w sumie 208,2.
Jutro, zdaje się, dopiero rozstrzygnę dylemat, czy jeszcze pobiegać w tygodniu, czy dać sobie siana do weekendu. Porządnie mi dały w kość te trzy dni pod rząd, ale jakby tak jeszcze jutro coś pofrunąć? Kusi!
Biegałem sobie z Radkiem - spokojne, wolniuteńkie wybieganie. Drobimy, człapiemy, zawracamy na jednym końcu trasy, na drugim, dzielnie bieżymy. Zasuwamy - a na chodniku na wznak leży facet. Podbiegamy, jakiś facet - jak się później okazało, strażak - staje autem w pobliżu, tez się sytuacją interesuje. Koleś pijany jak student w korowodzie, nieprzytomny, na nic nie reaguje. No to dzwonienie po służbach (jedna przekierowuje do drugiej, druga do trzeciej), oczekiwanie na stosowną interwencję. W końcu przyjeżdża straż miejska, która - po jakiejś pół godzinie wzywa jednak ambulans. Ciekawe, czy mieli kontakt do tego samego dyspozytora, który Radka zapytał o to, w czym mogą pomóc, czy jeszcze mają może wódki przywieźć?
Nawiasem, cała sytuacja trochę mi przypomniała rozmowę moją z Młodym sprzed jakiegoś czasu. Na ścieżce, którą biegam, jest taki fragment, przy którym krzaki rosną w tak niefortunny sposób, że ich cień pada na całą szerokość chodnika na pewnym odcinku. W związku z moją kurzą ślepotą, zawsze biegnę tam na pamięć (mając nadzieję, że od poprzedniego biegania żadna płyta się nie obluzowała), ale parę razy zdarzyło mi się powiedzieć, że jakby kto tam leżał, to bym przebiegł po nim i nawet nie widział. Młody mi odrzekł: no, ja wczoraj prawie przebiegłem. O czasy, o obyczaje!
Tak czy owak, summa summarum, alkapone dolczewita, statsy z dzisiaj to: 12 km, 1:07:23, 10.69 km/h, tętno średnie 156 BPM, tętno maksymalne - 181 BPM. No i powoli rosnący kilometraż - w sumie 208,2.
Jutro, zdaje się, dopiero rozstrzygnę dylemat, czy jeszcze pobiegać w tygodniu, czy dać sobie siana do weekendu. Porządnie mi dały w kość te trzy dni pod rząd, ale jakby tak jeszcze jutro coś pofrunąć? Kusi!
wtorek, 3 maja 2011
aminodżius!
No, jest dobrze. We własnych oczach po raz pierwszy zbliżyłem się do statusu profesjonalnego amatora. Takiego, co biega obwieszony świecidełkami jak choinka na Boże Narodzenie, startuje raz na jakiś czas nie osiągając absolutnie nic i z jednej strony biega dla własnej przyjemności, ale z drugiej usiłuje pracować nad wynikami.
Jednakże! Dopiero się do niego zbliżyłem. Do osiągnięcia pełni szczęścia, brakuje mi oczojebnych butów, które świetnie amortyzują oraz wzornictwem odstraszać będą okoliczną faunę (a jak dobrze pójdzie, to i florę) oraz dzienniczka biegowego. Pierwsze w drodze, drugie właśnie zaczynam tworzyć :)
W niedzielę byliśmy z Radkiem pierwszy raz pobiegać na Błoniach w ramach krakowskich ścieżek biegowych.
Nie powiem, trochę sensacji wzbudziliśmy w autobusie - ja swoim trójpaskowym uniformem, Radek gołymi łydkami. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jeszcze nikogo nie ma; faktycznie - pogoda średnia, w dodatku weekend majowy, beatyfikacja itd. Niemniej, punktualnie o 10 przyszła dwójka trenerów, po chwili dołączyły trzy kolejne osoby (w tym Andrzej Lachowski, który w tegorocznym Cracovia Maraton zajął 13 lokatę z czasem 2:25:58. Wow.)
Jedno okrążenie, krótkie rozciąganko, drugie okrążenie i do domu. Chociaż deszcz lał straszliwie, przyjemnie się biegło - spokojnym tempem. Zwłaszcza drugie okrążenie - ciepło w nogi po rozgrzewce, z ostrzejszym finiszem, po którym przyzwoitego ładnego pulsu 180 BPM sięgnąłem.
Pojęcia nie mam w jakim czasie pobiegliśmy te 7,2 km, ale raczej wolniej, niż szybciej. Ot, takie rekreacyjne bieganko. Niemniej, w sumie z poprzednimi wybieganiami, dobiłem to 189 km przeczłapanych w tym roku.
Następne bieganko dzień później - w poniedziałek, tym razem z Wojtkiem. Zaplanowałem sobie interwały na odcinku 200 m. Tak postanowiłem - tak zrobiłem. Pierw dwa kilometry rozgrzewki, potem 8 x 200 m interwałów przedzielonych truchtem (również 200 m; no, to 200 to tak pi razy drzwi, tam chyba ciut więcej jest), a na koniec dwa kilometry do domu. Przedstawiało się to mniej więcej tak:
1) Rozgrzewka: 2000 m, 10:09, 11,82 km/h, tętno średnie 155, tętno maksymalne 173
2) Interwały:
- 200 m, 00:52, 13.58 km/h, tętno średnie 144, tętno maksymalne 167
- 200 m, 00:54, 13.33 km/h, tętno średnie 149, tętno maksymalne 171
- 200 m, 00:57, 12.63 km/h, tętno średnie 144, tętno maksymalne 168
- 200 m, 00:54.1, 13.31 km/h, tętno średnie 147, tętno maksymalne 170
- 200 m, 00:56.79, 12.68 km/h, tętno średnie 148, tętno maksymalne 173
- 200 m, 00:57.15, 12.6 km/h, tętno średnie 147, tętno maksymalne 192
- 200 m, 00:53.48, 13.46 km/h, tętno średnie 141, tętno maksymalne 168
- 200 m, 00:53.62, 13.43 km/h, tętno średnie 158, tętno maksymalne 170
3) Bieg do domu: 2000 m, 11:03, 10.86 km/h tętno średnie 159, tętno maksymalne 178
Nieprawdopodobnie męczące te interwały. Żenujące wyniki świadczą o tym całkiem nieźle.Od drugiego bolała mnie łydka, od piątego myślałem, że zejdę. Niemniej, fajna rzecz raz na jakiś czas - ostatnie dwa udało mi się pobiec szybciej, bo końcówkę pobiegłem głową mimo nóg, a nie - jak wcześniej - nogami bez głowy. Świetne uczucie! No i przyznaję, wróciłem wyrżnięty jak las pod działkę budowlaną. Dawno taki zmęczony po bieganiu nie byłem.
Ale i szczęśliwy :) Zwłaszcza, że powoli dobijam do dwusetki (196,2). Może wieczorem?
PS. Czekam na rozpoczęcie biegania w ramach ścieżek biegowych nad bulwarami!
PS2. Dzisiaj, tj. ósmego maja, poszliśmy z Wojtkiem z hulajnogą, czyli tą maszynką do mierzenia odległości tam, gdzie biegaliśmy, biegamy i biegać będziemy, interwały. Okazało się, że biegaliśmy nie 200, lecz 235 metrów. Wiadomo, poznaczyliśmy, gdzie jest początek a gdzie koniec dwusetki, ale najważniejsza konsekwencja jest taka, że średnie prędkości poszczególnych interwałów przedstawiają się troszkę inaczej:
1) 15.96 km/h zamiast 13.58 km/h, czyli tempo 3:45
2) 15.67 km/h zamiast 13.33 km/h, czyli tempo 3:49
3) 14.84 km/h zamiast 12.63 km/h, czyli tempo 4:02
4) 15.64 km/h zamiast 13.31 km/h, czyli tempo 3:50
5) 14.9 km/h zamiast 12.68 km/h, czyli tempo 4:01
6) 14.8 km/h zamiast 12.6 km/h, czyli tempo 4:03
7) 15.82 km/h zamiast 13.46 km/h, czyli tempo 3:48
8) 15.78 km/h zamiast 13.43 km/h, czyli tempo 3:48
Czyli średnia prędkość 15.42 km/h i średnie tempo 3:53. Spora różnica, aż się nie spodziewałem, że po przeliczeniu tak to wyjdzie. Uff, spora ulga, bo poprzednie czasy były beznadziejne! :)
Jednakże! Dopiero się do niego zbliżyłem. Do osiągnięcia pełni szczęścia, brakuje mi oczojebnych butów, które świetnie amortyzują oraz wzornictwem odstraszać będą okoliczną faunę (a jak dobrze pójdzie, to i florę) oraz dzienniczka biegowego. Pierwsze w drodze, drugie właśnie zaczynam tworzyć :)
W niedzielę byliśmy z Radkiem pierwszy raz pobiegać na Błoniach w ramach krakowskich ścieżek biegowych.
Nie powiem, trochę sensacji wzbudziliśmy w autobusie - ja swoim trójpaskowym uniformem, Radek gołymi łydkami. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jeszcze nikogo nie ma; faktycznie - pogoda średnia, w dodatku weekend majowy, beatyfikacja itd. Niemniej, punktualnie o 10 przyszła dwójka trenerów, po chwili dołączyły trzy kolejne osoby (w tym Andrzej Lachowski, który w tegorocznym Cracovia Maraton zajął 13 lokatę z czasem 2:25:58. Wow.)
Jedno okrążenie, krótkie rozciąganko, drugie okrążenie i do domu. Chociaż deszcz lał straszliwie, przyjemnie się biegło - spokojnym tempem. Zwłaszcza drugie okrążenie - ciepło w nogi po rozgrzewce, z ostrzejszym finiszem, po którym przyzwoitego ładnego pulsu 180 BPM sięgnąłem.
Pojęcia nie mam w jakim czasie pobiegliśmy te 7,2 km, ale raczej wolniej, niż szybciej. Ot, takie rekreacyjne bieganko. Niemniej, w sumie z poprzednimi wybieganiami, dobiłem to 189 km przeczłapanych w tym roku.
Następne bieganko dzień później - w poniedziałek, tym razem z Wojtkiem. Zaplanowałem sobie interwały na odcinku 200 m. Tak postanowiłem - tak zrobiłem. Pierw dwa kilometry rozgrzewki, potem 8 x 200 m interwałów przedzielonych truchtem (również 200 m; no, to 200 to tak pi razy drzwi, tam chyba ciut więcej jest), a na koniec dwa kilometry do domu. Przedstawiało się to mniej więcej tak:
1) Rozgrzewka: 2000 m, 10:09, 11,82 km/h, tętno średnie 155, tętno maksymalne 173
2) Interwały:
- 200 m, 00:52, 13.58 km/h, tętno średnie 144, tętno maksymalne 167
- 200 m, 00:54, 13.33 km/h, tętno średnie 149, tętno maksymalne 171
- 200 m, 00:57, 12.63 km/h, tętno średnie 144, tętno maksymalne 168
- 200 m, 00:54.1, 13.31 km/h, tętno średnie 147, tętno maksymalne 170
- 200 m, 00:56.79, 12.68 km/h, tętno średnie 148, tętno maksymalne 173
- 200 m, 00:57.15, 12.6 km/h, tętno średnie 147, tętno maksymalne 192
- 200 m, 00:53.48, 13.46 km/h, tętno średnie 141, tętno maksymalne 168
- 200 m, 00:53.62, 13.43 km/h, tętno średnie 158, tętno maksymalne 170
3) Bieg do domu: 2000 m, 11:03, 10.86 km/h tętno średnie 159, tętno maksymalne 178
Nieprawdopodobnie męczące te interwały. Żenujące wyniki świadczą o tym całkiem nieźle.Od drugiego bolała mnie łydka, od piątego myślałem, że zejdę. Niemniej, fajna rzecz raz na jakiś czas - ostatnie dwa udało mi się pobiec szybciej, bo końcówkę pobiegłem głową mimo nóg, a nie - jak wcześniej - nogami bez głowy. Świetne uczucie! No i przyznaję, wróciłem wyrżnięty jak las pod działkę budowlaną. Dawno taki zmęczony po bieganiu nie byłem.
Ale i szczęśliwy :) Zwłaszcza, że powoli dobijam do dwusetki (196,2). Może wieczorem?
PS. Czekam na rozpoczęcie biegania w ramach ścieżek biegowych nad bulwarami!
PS2. Dzisiaj, tj. ósmego maja, poszliśmy z Wojtkiem z hulajnogą, czyli tą maszynką do mierzenia odległości tam, gdzie biegaliśmy, biegamy i biegać będziemy, interwały. Okazało się, że biegaliśmy nie 200, lecz 235 metrów. Wiadomo, poznaczyliśmy, gdzie jest początek a gdzie koniec dwusetki, ale najważniejsza konsekwencja jest taka, że średnie prędkości poszczególnych interwałów przedstawiają się troszkę inaczej:
1) 15.96 km/h zamiast 13.58 km/h, czyli tempo 3:45
2) 15.67 km/h zamiast 13.33 km/h, czyli tempo 3:49
3) 14.84 km/h zamiast 12.63 km/h, czyli tempo 4:02
4) 15.64 km/h zamiast 13.31 km/h, czyli tempo 3:50
5) 14.9 km/h zamiast 12.68 km/h, czyli tempo 4:01
6) 14.8 km/h zamiast 12.6 km/h, czyli tempo 4:03
7) 15.82 km/h zamiast 13.46 km/h, czyli tempo 3:48
8) 15.78 km/h zamiast 13.43 km/h, czyli tempo 3:48
Czyli średnia prędkość 15.42 km/h i średnie tempo 3:53. Spora różnica, aż się nie spodziewałem, że po przeliczeniu tak to wyjdzie. Uff, spora ulga, bo poprzednie czasy były beznadziejne! :)
czwartek, 13 stycznia 2011
o Facebooku słów kilka
Nie lubię, no nie lubię, jak ktoś mnie w ciula robi. Nie to, żeby to było zadanie wymagające szczególnej maestrii, niemniej nie zwykłem bywać szczególnie radosny, kiedy udaje mi się takie działanie dostrzec.
Tym razem podpadł mi Facebook. Wystarczy porównać screenshoty, żeby mniej więcej wiedzieć, o co mi chodzi.
Pierwszy - tak wyglądała profil użyszkodnika Facebooka w 2005 roku:
Tym razem podpadł mi Facebook. Wystarczy porównać screenshoty, żeby mniej więcej wiedzieć, o co mi chodzi.
Pierwszy - tak wyglądała profil użyszkodnika Facebooka w 2005 roku:
Następnie - rok 2007:
2010:
I końcowy etap ewolucji, czyli czas obecny:
To, co najbardziej zwraca uwagę, to ewolucja wielkości pola, na którym wyświetlane są reklamy. Pierw - brak takowego, później - z każdą zmianą layoutu - coraz większe. I tutaj mnie boli najbardziej ten nowy profil. "Patrzcie, jaki fajny, pełen nowości, świeżutki profil. I zdjęcia się wyświetlają na górze i w ogóle cud miód i orzeszki. I jak chcesz mieć wcześniej, to możesz wcześniej, a jeśli nie chcesz, to i tak będziesz miał". Dzięki, Mark!
Subskrybuj:
Posty (Atom)